fbpx

Obywatel świata

3 czerwca 2016
Komentarze wyłączone
2 023 Wyświetleń

99Wrzesień. Początek kolejnego roku akademickiego w jednej z najlepszych w świecie uczelni ekonomicznych we francuskim Clermont-Ferrand. Tuż po inauguracji studenci pochodzący niemal z całego świata wychodzą na plac i od razu kierują się do wysłużonego mercedesa stojącego tuż przy wjeździe do uniwersyteckiego kampusu. Obok niego na metalowym stelażu rozłożone są książki. Starodruki, wydawnictwa sprzed stu lat i współczesne, które poprzednim właścicielom okazały się już niepotrzebne. Kupują je z nieukrywanym zadowoleniem. Prowadzą rozmowy z właścicielem tego wędrownego straganu. Z pogodnym brodaczem w dość wysłużonym filcowym kapeluszu i luzackim ubraniu podobnym do noszonego przez ulicznych paryskich sprzedawców staroci na wzgórzu Montmartre. Znają go, bo od wielu lat o tej samej porze odwiedza ich ze swoimi książkowymi skarbami. Mówią mu: Bonjour Monsieur Thaddeus.

 

Książki skupował nie tylko w Francji, ale przede wszystkim w Szwajcarii. Przez kilkanaście lat takiej działalności uzyskał ich, kupił i odsprzedał kilkaset tysięcy. Zapełnił nimi wiele francuskich bibliotek. Trafiały także do prywatnych kolekcji bibliofilskich. W jego ofercie znajdowały się także ważne wydawnictwa prasowe. – Pozyskiwałem je – wspomina – nie tylko odkupując od właścicieli, ale i zabierając z magazynów, w których czekały na utylizację. Dzięki nim mogłem egzystować, a czasem przeżyć trudne chwile, w których naraz nie mogłem się nigdzie ruszyć. Tak było z dwoma kartonami „Kultury Paryskiej” Jerzego Giedroycia znalezionymi w Szwajcarii. Odsprzedaż ich pomogła mi przetrwać w górach na wysokości 1300 metrów w Saint-Amant-Roche-Savine w regionie Owernia. Śnieg tak zasypał drogi, że dwa tygodnie nie mogłem stąd wyjechać.

88Stając się więc wędrownym bukinistą, spełniał się w swojej pasji. Bywało, że komuś pomógł znaleźć pozycję, której ten bezskutecznie szukał. Na przykład dość szybko przywiózł pewnemu znajomemu dentyście z Francji album z modelami miniaturek wojskowych. Dzięki temu stomatolog mógł w wolnych chwilach rzeźbić w drewnie figurki według wzorów z tej właśnie książki. – Jest takie francuskie powiedzenie – podkreśla. – Livre de chevet bouginist, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: U ciebie książka zawsze powinna być na nocnym stoliku. I w pełni się z tym zgadzam.

Nie byłby jednak sobą, gdyby tylko na tym poprzestał. Od pewnego momentu na jego straganie pojawiać się zaczęły także drobne wyroby z porcelany. Nie zbierane jak leci, ale rzadkie i wyjątkowe. Nie mogło jednak być inaczej, bowiem wyjątkowość towarzyszy mu od zawsze.

 

Strażak

 

Rok 1950. Katarzyna Rułka w święto Św. Anny udała się na odpust w Końskowoli. Miała już trzech synów, więc nie było powodu, żeby w trakcie mszy prosić patronkę małżeństw i matek o kolejnego potomka. Raczej o zdrowie dla rolniczej rodziny mieszkającej w Żyrzynie. W trakcie spowiedzi usłyszała jednak od księdza, że w powojennej Polsce każde dziecko jest cenne. I rok później w to samo odpustowe święto przyszedł na świat czwarty jej syn – Tadeusz Rułka.

Przez pierwsze lata był zwyczajnym dzieckiem, ale już od szkoły podstawowej niezmiennie się czymś wyróżniał. Poza pomaganiem w pracach na roli i nauką, w każdej wolnej chwili biegał do sąsiadki Teodozji Bakierowej. Posiadała dobrze wyposażoną domową biblioteczkę i u niej zaczytywał się w książkach przyrodniczych, podróżniczych oraz historycznych. Interesowały go pozycje opisujące walki Polaków w czasie II wojny światowej, np. „Dywizjon 303”. Mówiąc krótko, książka niejednokrotnie była dla niego ciekawsza od nauki. Dzięki niej wygrywał ze starszymi uczniami konkursy z wiedzy historycznej i przyrodniczej.

66A kim już wtedy chciał zostać? Oczywiście strażakiem. Bez matury trudno jednak byłoby spełnić się w tym zawodzie. Najpierw więc skończył szkołę zawodową przy Puławskich Azotach, a potem trzyletnie technikum chemiczne. I naraz, za namową kolegi, tuż po egzaminie dojrzałości zmienił zdanie. Zgłosił się do Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Przyjęto go, ale wytrzymał tylko jeden semestr. Trenował na przyrządach, uczył się nawigacji i teorii lotu. W pewnym momencie jednak, siedząc w kabinie samolotu, pomyślał, że strażak ratuje życie, a pilot samolotu wojskowego w efekcie ma komuś je odebrać. I kiedy w Warszawie otworzono Wyższą Oficerską Szkołę Pożarnictwa – natychmiast się tam przeniósł. Skończył ją i przez wiele lat pracował jako oficer inżynier pożarnictwa w Komendzie Wojewódzkiej Straży Pożarnej w Tarnobrzegu i w zakładowej straży pożarnej FSC Lublin. Potem pełnił funkcję komendanta zakładowej straży pożarnej w lubelskiej filii Ursusa.

Jednocześnie interesował się sportem. Szczególnie łucznictwem. Od czasu studiowania w szkole pożarniczej był zawodnikiem, a potem został trenerem i sędzią.

– Łucznictwo mnie zafascynowało – stwierdza po latach. – W bibliotekach czytałem najstarsze przekazy o jego historii i technice strzelania. W końcu przez długie lata łucznictwo było ważnym elementem na polu walki, a łucznicy niejednokrotnie decydowali o wygranej bitwie. Zawsze wymaga umiejętności, siły i precyzji. W sportowym strzelaniu także. A te umiejętności pomagają też w codziennym życiu.

Pracował w Lublinie z sekcją łuczniczą dziewcząt w LKS Spółdzielca. Potem założył sekcję i uczył łucznictwa osoby niepełnosprawne w lubelskim Starcie. Jego łucznicy zdobywają medale na mistrzostwach Polski, świata i uczestniczą w paraolimpiadzie. Zainteresowanie i łatwość wejścia w środowisko osób niepełnosprawnych wynikało z kilkunastoletniej opieki nad wiekowym dziadkiem Tomaszem Mikosem, który stracił prawą dłoń przy obsłudze przedwojennej młockarni.

Tadeusz w pewnym momencie poprowadził w Lublinie treningi dla niepełnosprawnych łuczników ze Szwecji. A w 1989 roku na ich zaproszenie pojechał do Sztokholmu. Był to jego pierwszy wyjazd zagraniczny i to, co zobaczył, wprowadziło go w szok, wywołując w nim nawet chwilowy żal, że nie udało mu się tam urodzić. Po powrocie więc, korzystając ze szwedzkich wzorów, razem z Małgorzatą Łaszcz i Tadeuszem Ćwikłą tworzy najsilniejszą w Polsce Grupę Aktywnej Rehabilitacji, która z wyróżnieniem działa do dziś.

W połowie lat dziewięćdziesiątych rozstaje się z zawodem strażaka. Powód? Masowe zwolnienia z powodu reorganizacji, a przy tym coraz mocnej dokuczająca mu kontuzja kręgosłupa. Stał się rencistą. I wtedy rozpoczął się, trwający nieprzerwanie od dwudziestu lat, zupełnie nowy okres jego życia.

 

Monsieur Tadeusz

 

55W  Krężnicy Jarej koło Lublina z Fundacji „Między nami” zorganizowała się wspólnota Emaus oparta na zasadach określonych przez jej założyciela ojca PiotraHenriego Grouèsa (pseudonim L′Abbè Pierre). Jej grupy to solidarna społeczność wzajemnie pomagających sobie ludzi. Stanowią wsparcie osób zagrożonych wykluczeniem ze społeczeństwa z różnych powodów i pozbawionych oparcia w rodzinach.

Utrzymują się, między innymi, ze sprzedaży podarowanych im rzeczy, które dostarczane są również z różnych europejskich regionów. A do tego potrzebny jest odpowiednio zorganizowany sklep. I Tadeusz Rułka stworzył taki w Lublinie.

Po pewnym czasie, korzystając z zaproszeń grup Emaus ze Szwajcarii i Francji, skąd do Lublina przyjeżdżały transporty z darowanymi rzeczami, zaczął się u nich pojawiać. Wreszcie po trzech latach pracy w lubelskim sklepie Emaus dostał propozycję wyjazdu do Francji na dwuletnie szkolenie i poznanie tradycyjnej działalności takich wspólnot. Pojechał. Był rok 1998. Przez kolejne dwa lata pracował jako przedstawiciel francuskiego Emaus. Dostawał tylko kieszonkowe. A kiedy ustała możliwość tej współpracy, postanowił pozostać we Francji i już na własny rachunek prowadzić działalność antykwaryczną. W legalnym francuskim pozwoleniu na pracę, jakie mu wystawiono, czytamy między innymi: MONSIEUR TADEUSZ Rulka, przedsiębiorca z siedzibą w Arlanc (63220), specjalizuje się w branży: sprzedaż detaliczna na straganach i targowiskach. Otrzymał go dzięki wejściu Polski do Unii Europejskiej.

Jeździł więc swoim starym mercedesem, ciągnąc stelaż do książek i blat do wykładania porcelany, gadżetów, obrazów i drobnego sprzętu domowego. Jego wędrowny stragan powoli się rozwijał.

– Nasze pokolenie – podkreśla – ma świetne szkolne przygotowanie z historii i historii sztuki. Zostaliśmy, jak ja to określam, przygotowani renesansowo, że nie ma żadnego problemu zmienić zdecydowanie zainteresowania czy nawet zmienić zawód. Nie mamy z tym żadnych problemów. Wystarczy tylko dokształcić się w nowej dziedzinie, co mi się udało zrobić, będąc we Francji. Cały czas w trakcie mego pobytu siedziałem z książką, nawet francuską, żeby nauczyć się ich języka.

Mieszkał we Francji. Prowadził swój antykwaryczny interes i coraz częściej docierał do miejsc, w których kupował i sprzedawał dawne zestawy mebli, kominki, zegary lub całe zestawy porcelanowe. Dorobił się większego samochodu. Co jakiś czas zaczął więc nim regularnie sprowadzać je do rodzinnego Żyrzyna. Wraz z nimi przywoził ich historie. Nie zapisywał ich i do dziś tego nie robi. Wszystkie jednak doskonale pamięta.

44Nigdy nie zapomni chwili wzruszenia, jaką przeżyli wraz z synem w trakcie odbierania kredensu z uzdrowiskowej miejscowości Vichy nad rzeką Allier (dopływ Loary), w Masywie Centralnym we Francji. Właściciel domu,z pochodzenia Polak, powiedział im w trakcie rozmowy: – Szkoda, że moja babcia nie dożyła tej chwili. Ten kredens jest jej wianem i uciekając z Ukrainy przed bolszewikami, tutaj go przywiozła. Tu wyszła za mąż i tu się jej zmarło. A teraz ten kredens wraca do wolnej Polski. Chyba ona z góry to sprawiła. Wyjątkowym dla niego jest także pianino Kriegelstein przywiezione ze Szwajcarii. Powstało w okresie przejściowym między klawesynem i pianinem, zachowując brzmienie klawesynowe. Stoi u nich do dziś, a prezes Towarzystwa Lutosławskiego, który często ich odwiedza, gra na nim z wielką przyjemnością.

Im bardziej jednak przybywało sprzętów, tym częściej Tadeusz Rułka na dłużej pozostawał w domu. W końcu postanowił do Francji lub Szwajcarii jeździć tylko po rzeczy, a całą działalność przenieść w rodzinne strony. W herbaciarni U Dziwisza w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą umieścił na stałe swój stelaż z francuskimi książkami. Niebawem chce doprowadzić do postawienia takich samych metalowych księgarskich szczęk na wiślanym bulwarze na wzór podobnych stojących nad paryską Sekwaną. Pozostałe rzeczy umieścił w wynajętych budynkach swego rodzinnego miasta.

 

To mnie wzbogaca

 

Żyrzyn. Niewielka osada założona w XVI wieku jako wieś szlachecka w dobrach Stanisława, Anny i Jana Żyrzyńskich. Na prawo od dużego ronda drogi szybkiego ruchu prowadzącej w kierunku Warszawy biegnie ulica Powstania Styczniowego. Spokojna. Prawie senna. Po jednej stronie plac targowy z jednym sprzedającym, apteka i Urząd Gminy. Po drugiej plac GS-u z kilkoma rolniczymi maszynami. Przed nim apteka i filia banku. Krótką drogą między nimi wjeżdża samochód. Zatrzymuje się przed budynkiem z szyldem nad drzwiami: Galeria Brocante (Staroci). Wysiada z niego mężczyzna. Ubrany na roboczo. Widać, że oderwał się od ważnych prac domowych. Na twarzy, między siwą brodą a starym filcowym kapeluszem, jaśnieje mu dobrotliwy uśmiech.

Wchodzi do wnętrza galerii. Przegląda w pomieszczeniach: meble, zegary, ceramikę, dawną broń, obrazy, instrumenty muzyczne i wyroby z mosiądzu. Wraca i zaprasza mnie do niewielkiego kantorka. Rozmawiamy. W pewnym momencie wstaje, wychodzi do drzwi wejściowych i wita w nich dwoje przyjezdnych. Razem przechodzą do środka i oglądając antyki, wymieniają uwagi nie zawsze związane z tymi rzeczami. Po półgodzinie para odjeżdża. A Tadeusz Rułka, stojąc na progu wejścia do galerii, mówi do mnie: – Często ludzie zatrzymują się tutaj, jadąc do Warszawy, Lublina lub Puław i wpadają do mnie nie tylko w sprawie kupna. Chcą tylko przejść się po galerii i odpocząć w ciszy albo porozmawiać o różnych sprawach życiowych. Wyzwala w nas to przebywanie wśród sztuki. I tacy byli ci państwo, których znam już od lat.

Kiedy po pewnym czasie kończymy już nasze spotkanie, jestem przekonany o dwóch rzeczach. Po pierwsze, dla niego zawsze czymś wyjątkowym jest i pozostanie obcowanie z historią na stałe zapisaną w starych meblach, płytach, piecykach, porcelanie, obrazach i zegarach. I ma zdolność zjednywania do niej także młodych. Potwierdza to choćby Mateusz – jeden z pracowników galerii, mówiąc: – Do tej pory mój świat istniał tylko w komputerze, tablecie i smartfonie. A tu w galerii zacząłem odkrywać, że poza wirtualnym światem istnieje jeszcze inny. Nie ukrywam, że o wiele ciekawszy.

A po drugie, że ten człowiek niesilący się na dorównanie za wszelką cenę otaczającej nas coraz mocniej sztucznej cywilizacji – nie jest typowym sprzedawcą staroci. Nie traktuje wszystkiego jak biznes, lecz, przede wszystkim, jako przekaz historii. Czasem kupującym całość zapłaty rozłoży na raty. Bywa także, że komuś coś podaruje zupełnie darmo. A nierzadko niektórych rzeczy, które udaje się mu zdobyć, w ogóle się nie pozbywa. Zwłaszcza książek, których cenny księgozbiór ma w swoim domu.

– To mnie wzbogaca – stwierdza. – Fascynuję się filozofią i niektóre dzieła, także i te najstarsze, są mi niezbędne. Cenię je podobnie jak ci, którzy kupują u mnie antyki. Nieliczni bowiem robią to tylko dla mody. Ale większość dlatego, że te stare sprzęty mają dusze i oni chcą z nimi żyć.

Swoje dzieci zawsze przekonywał, że powinny, podobnie jak on, zostać obywatelami świata i tak w rezultacie się stało. Syn Bartosz studia: Niemcy i Szwajcaria. Córka Ilona: Francja, Sorbona. I to jest powód, dla którego każdy kolejny dzień swego życia uważa za pełen szczęścia.

Tekst: Maciej Skarga

Foto: Marek Podsiadło

Komenatrze zostały zablokowane