fbpx

Integracja: Jan

9 lutego 2017
Komentarze wyłączone
908 Wyświetleń

Jan Arczewski pochodzi z niewielkiej wioski Łysów położonej niedaleko Łosic. Urodził się w pełni zdrowy. Niestety, kiedy ukończył pięć lat, zachorował na rdzeniowy zanik mięśni. W przebiegu tej choroby w pierwszej kolejności stopniowemu zanikowi ulegają mięśnie kończyn. Postawienie u niego prawidłowej diagnozy trwało rok i zanim się pojawiła, choroba zdążyła się już szybko rozprzestrzenić. W efekcie, mając niecałe sześć lat, przestał chodzić.

W szkole podstawowej jeszcze nie jeździł na wózku, ale już był dowożony do niej dwa kilometry na ramie roweru latem i saniami zimą. Do klasy już musiał być wnoszony. Po skończeniu szkoły przesiadł się na wózek inwalidzki i przeniósł do szkoły zawodowej w Konstancinie. Skończył ją jako introligator pamiątkarz. Dzięki swojej wychowawczyni dał się namówić na naukę w liceum. Przez pierwsze dwa lata uczył się korespondencyjnie, a na sprawdziany w czasie jego pobytu w Konstancinie przyjeżdżali do niego nauczyciele z Warszawy. Potem przeniósł się do liceum w Zakopanem, gdzie były odpowiednie warunki do funkcjonowania osób z pogłębiającą się fizyczną niepełnosprawnością. Tam zdał maturę.

Po wielu nieudanych próbach udało mu się wreszcie znaleźć uczelnię, która zgodziłaby się go przyjąć na studia. Dostał się na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Zamieszkał w domu pomocy społecznej przy ulicy Głowackiego. Każdego dnia koledzy z roku dowozili go na wózku do uczelni. Wnosili po schodach razem z wózkiem, umożliwiając mu dotarcie na wykłady i ćwiczenia. Dzięki tej pomocy i własnemu uporowi skończył studia na kierunku psychologia, broniąc pracę magisterską z psychologii rewalidacyjnej, czyli zajmującej się nauką osób niepełnosprawnych w warunkach specjalnych. Na pytanie, skąd czerpał siłę, aby pokonać przeciwność losu, odpowiada krótko: – Już w domu rodzinnym miałem wpojone, że nie trzeba skupiać się na porażkach. Ponadto prowadzi mnie powiedzenie świętego Jana Pawła II – nie lękajcie się. Bo jeśli człowiek ciągle się będzie bał, to lęk go pokona. A do tego nie można dopuścić.

Kiedy po skończeniu studiów nie mógł znaleźć pracy, postanowił sam sobie ją zorganizować. Wpadł na pomysł, że będzie prowadził telefon zaufania dla osób niepełnosprawnych. Zgłosił go do Wydziału Zdrowia i Pomocy Społecznej Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie, zainteresował nim też Urząd Miasta Lublin. Nie od razu przyjęto go pozytywnie. Jednak w wyniku jego wielokrotnych interwencji i pozytywnych opinii prasowych rzecz cała skończyła się sukcesem. Przeniósł się więc do nowego domu opieki społecznej na Kalinowszczyźnie, gdzie dostał swój pokój i dostęp do telefonu dla niepełnosprawnych. I od 1986 roku do tej pory lubelski telefon zaufania dla niepełnosprawnych (81 7479821), jedyny w Polsce, działa nieprzerwanie. Jan Arczewski, pracując na etacie finansowanym przez Radę Miasta w Lublinie, każdego tygodnia od poniedziałku do piątku w godzinach 916 pomaga już nie setkom, ale tysiącom zainteresowanym rozmową z kimś, kto ich rozumie, sam mając problem z pokonywaniem niepełnosprawności. W ubiegłym roku odnotował ponad cztery tysiące takich rozmów. Nie tylko z Polski. Dzwonią do niego także z Belgii, Niemiec, Ukrainy, Kanady i USA ci, którzy tam wyjechali, i ci, którzy od nich dowiedzieli się o takim telefonie w Polsce. Zgłaszają swoje problemy także i osoby sprawne. Bywa także, że niektórzy przyjeżdżają do niego do Lublina. Wtedy prowadzi z nimi osobiste konsultacje.

Niezależnie od pracy psychologa, pan Jan społecznie zajmuje się przyszłymi rehabilitantami, pracownikami socjalnymi i opiekunami osób niepełnosprawnych odbywającymi praktyki w tutejszym domu opieki społecznej. Jest także koordynatorem wolontariatu w swoim domu i działającym obok domu opieki dziennej. A w wolnych chwilach? Pisze wiersze. Wydał już trzy tomiki. I podróżuje. Kilka lat wstecz wraz z kolegą, który pomagał mu przemieszczać się na wózku, w sześć dni pokonał trasę z Biecza do Częstochowy. W podobny sposób wędrował z Roztocza do Konstancina. Natomiast samolotami dotarł do Francji, Watykanu i Fatimy w Portugalii.

Nie wegetuję – podkreśla. – Normalnie żyję. Choroba jest moją treścią życia jak łysina na głowie, która jest, czy mi się to podoba, czy też nie. Przestałem więc się skupiać na niej, a na znalezieniu i rozwijaniu swoich możliwości oraz umiejętności, żeby egzystować. Co zyskałem? Aktywne życie człowieka, któremu do tyłka przykleiła się niepełnosprawność.

Tekst Maciej Skarga

Foto Marek Podsiadło

Komenatrze zostały zablokowane