fbpx

Poczytaj mi tato

7 maja 2015
Komentarze wyłączone
1 361 Wyświetleń

-ukaszWraz z premierą w 1979 roku głośnego filmu „Sprawa Kramerów” opinia publiczna na świecie uświadomiła sobie, że rozwód rodziców i sądowa batalia o to, kto powinien wychowywać dziecko, nie jest wyłącznie problemem bohaterów odegranych przez Meryl Streep i Dustina Hoffmana i dotyczy każdej rodziny, która musi się z tym zmierzyć, a najbardziej dziecka, o które toczy się ten bój. Najnowszy spektakl lubelskiego reżysera Łukasza Witt-Michałowskiego „Tata ma kota (albo Poczytaj mi Tato)” porusza dokładnie te same problemy, tylko że z punktu widzenia mężczyzny. Akcja komediodramatu ma miejsce w piaskownicy, a na wszystko, co tam się dzieje, silnie oddziałują znajdujący się obok posąg bogini matki, czuła nieobecność własnego dziecka oraz mieszanina ułudy, waleczności i bezsilności. Niekwestionowanymi walorami spektaklu są znakomite dialogi, dowcip sytuacyjny i nadzwyczaj sugestywna gra aktorów.

Z Łukaszem Witt-Michałowskim rozmawia Grażyna Stankiewicz

Sam jesteś rodzicem, podobnie jak cała ekipa pracująca przy spektaklu, włącznie z autorem sztuki Szymonem Bogaczem, co w tym przypadku nie jest bez znaczenia.

‒ Każdy z realizatorów tego projektu ma swoje doświadczenia, choć może nie każdy tak skrajne, jak w tym spektaklu. Partnerka jednego z moich aktorów w zasadzie uprowadziła mu dziecko i mimo nakazu sądu on nie może zobaczyć dziecka już od roku. Ale też żeby zagrać Edypa, nie trzeba spać z własną matką. Czasem doświadczenie przeszkadza.

Nie jest to twoja pierwsza sztuka, którą wyreżyserowałeś, a która dzieje się z powodu dziecka.

‒ Po „Lizie” na podstawie opowiadania Fiodora Dostojewskiego to już drugi spektakl, którego tematem jest dziecko. Pośrednio lub o tym, co z tym dzieckiem począć, gdy już jest poczęte. Bo to jest tak, że w momencie kiedy pojawia się mały człowiek, to życie dużego człowieka zmienia się diametralnie. Też to, że razem z nim pojawiają się wszystkie obsesje, które rodzą się z troski, żeby mu nic złego się nie działo. Dziecko jest wpisane w strukturę świata dorosłych i pada ofiarą tego, że mama i tata nie mogą się dogadać. I ta bezbronność dziecka inspiruje mnie do tworzenia. „Tata ma kota” jest głosem ojców samotnie wychowujących swoje dzieci i którzy próbują się znaleźć pomiędzy dzieckiem i byłą żoną. A więc jest to sztuka i o różnych aspektach ojcostwa, i o tym, jak rozpadają się związki i rodzina.

Podjąłeś się tematu kontrowersyjnego, niewygodnego i wzbudzającego duże emocje po każdej ze stron konfliktu.

‒ Temat ewoluował, bo początkowo chciałem zrobić spektakl o wychowywaniu dzieci. Zaczęło się od lektury traktatu „Emil, czyli o wychowaniu” Jana Jakuba Rousseau i koncepcji, że dzieci do 12 roku życia powinny wychowywać się pod opieką wychowawcy z dala od rodziców i nauki z podręczników. Neurobiolodzy, którzy zajmują się mózgiem, np. prof. Gerald Hüther czy psycholog Philip Zimbardo, prowadzą badania nad potrzebą gruntownej zmieniany modelu wychowawczego i edukacyjnego. Ten pierwszy kwestionuje w zasadzie istnienie aktualnie działających szkół w ogóle. Jego badania nad rozwojem mózgu małego dziecka dowodzą, że najlepiej rozwija się on przez zabawę i że wraz z wypieraniem tejże przez konieczność realizowania programu MEN-u faktor genialności potencjalnie kiełkujący w każdym dziecku zostaje stłamszony. Na stwierdzenie innego profesora, że obaj chodzili do szkoły o przestarzałej strukturze i mimo tego wyrośli na ludzi, profesor Gerald Hüther odpowiedział, że nigdy nie dowiedzą się, co mogło z nich wyrosnąć przy bardziej sprzyjających warunkach.

A wychowywanie przez ojców?

‒ Wychowywanie to w ogóle szerokie pojęcie, ale wychowywanie przez ojców, którym faktycznie nie przyznano tej opieki, jest jak odebranie dziecku połowy własnej osobowości w momencie jej kształtowania się. Jak bardzo jest to istotne, widać na podstawie relacji dziewczynek ze swoimi ojcami, które w późniejszym życiu szukają partnerów będących wypełnieniem luki po nich bądź w zależności od relacji, jaką z ojcem stworzyły, ucieczki przed partnerem zbyt się z ojcem kojarzącym. Generalnie chłopcy, jak i dziewczynki potrzebują modelu ojca i matki, by w życiu dorosłym, budując własny związek, mieć się do czego odnieść. Brak ojca czy matki w dzieciństwie powoduje w dorosłym już życiu dysfunkcję. Nie wspominając o cierpieniu małego człowieka w całym ciągu trwania dzieciństwa. W naszym kraju panuje hegemonia matek w sprawie praw do dziecka. W większości przypadków my, mężczyźni, nie mamy praw do własnych dzieci. I to jest kuriozalne. Patrząc np. na statystyki, to jesteśmy w tej samej lidze, co Białoruś czy Ukraina. W Polsce po rozstaniu rodziców 96 procent dzieci pozostaje przy matce. Czy w każdym przypadku to na pewno jest korzystne dla dziecka? Sądy z góry zakładają, że tak będzie najlepiej. Udział ojców w wychowywaniu swoich dzieci w większości przypadków to fikcja, bo matki nie przestrzegają wyroków sądu. Dlatego upominamy się w tym spektaklu o prawa ojców do wychowywania dzieci i do udziału w ich życiu.

Ale też nie zawsze chcecie mieć ten dostęp, choć rzeczywiście w ostatnich latach to mocno się zmieniło, chociażby jeśli chodzi o tzw. świadome ojcostwo.

‒ To jest rodzaj kliszy, jaka pokutuje w nas. Zobacz, jak się zmieniła sytuacja. Wystarczy pójść na plac zabaw. Wczoraj oprócz mnie było dwóch ojców. Mój kompozytor Maks, ponieważ jego żona jest aktywna zawodowo, pracuje w domu i zajmuje się dwójką dzieci. W momencie jak to młodsze zaśnie, a starsze pójdzie do przedszkola, to on zakłada słuchawki na uszy i zaczyna komponować. Ale też musi być czujny, czyli jedno ucho musi mieć odsłonięte

na wypadek, gdyby dziecko płakało. I jego zdaniem państwo polskie powinno

ufundować mu z tej racji stypendium. Tak jest w państwach cywilizowanych, np.

w Skandynawii.

Moja Mama całe życie zajmowała się domem, wychowywaniem dzieci, dbaniem o męża, zaopatrzeniem, rozwiązywaniem wszelkich problemów życiowych od naszego urodzenia przez przedszkole, szkołę, studia i długo, długo potem. I jakoś nigdy jej nie przyszło do głowy, żeby oczekiwać od państwa stypendium na konto tego zaangażowania…

‒ Przecież dzieci są przyszłością każdego kraju, a stopień cywilizacji danego kraju zależy od tego, w jakim stopniu dba on o ich rozwój. Praca z dzieckiem, wychowywanie go, dbanie o nie oraz kształtowanie go w warunkach domowych przez cywilizowane państwo powinno być wynagradzane tak samo, jak każda inna praca. Bo czy dziecko jest moją prywatną sprawą czy sprawą tego społeczeństwa? Przypominamy sobie, że jednak nie prywatną, gdy jakaś matka pozbawia swoje dziecko życia – wtedy wszyscy jesteśmy oburzeni, bo to dziecko nie jest przecież jej prywatną własnością. I słusznie, tylko przypominajmy sobie też o tym wtedy, gdy należy stworzyć takiej matce godne finansowo warunki do wychowywania tego dziecka. Godne nie znaczy na poziomie wegetatywnym. Oczywiście, że my ojcowie odkrywamy teraz dopiero, jakim trudem jest wychowywanie dzieci poprzez codzienną opiekę nad nimi, czyli coś, co dotąd stanowiło wyłączną domenę matek.

Wracając do spektaklu. Co było pierwsze? Gotowy rozpisany na sceny dramat czy luźny pomysł, żeby taki scenariusz dopiero stworzyć?

‒ To się rodziło jakiś czas. Podrzucałem Szymonowi Bogaczowi jakieś swoje pomysły. Rozmawialiśmy. A potem przyjechał z kamerą i nagrał nasze opowieści. Był Jarek Tomica, Darek Jeż, Andrzej Wójcik i ja. Rozmawialiśmy w takich męskich klimatach. Z tego, co Szymon nagrał, urodziły się różne historie i dowcipy. Część z nich znalazła się w przedstawieniu, choć kilka sytuacji nie przeszło.

W spektaklu mówicie o wyborach, jakich dziecko mogłoby dokonać, a których nie dokonuje, pozostając pod opieką matki i różnych instytucji.

‒ Jest taki fragment na końcu sztuki, że dziecko może się wypowiedzieć w sprawie tego, z kim chciałoby spędzać czas, dopiero gdy skończy 13 lat. W świetle prawa polskiego nikt dziecka nie pyta o zdanie. To jakieś barbarzyństwo. Zaprzeczenie zasady „nic o nas bez nas”. Wszędzie deklaruje się, że dziecko to człowiek, ale nie traktuje się go u nas jak człowieka.

W Polsce dziecko jest traktowane jak obywatel drugiej kategorii. Zresztą podobnie traktowani są ojcowie. Ojciec co najwyżej może uzyskać pozycję opiekuna prawnego, ale to też nie za często. Więc nasz spektakl jest desperackim wołaniem o równouprawnienie. Jeśli mówimy o parytecie, to nie możemy wybiórczo traktować tego tematu. Albo jest uprawnienie we

wszystkich dziedzinach życia, albo go nie ma wcale. No i najgorzej, że to się odbija czkawką na dziecku.

‒ „Poczytaj mi Tato” chwilami ociera się o publicystykę, zwłaszcza w końcowym wywodzie Jana Nowickiego, który jest kimś w rodzaju obserwatora-komentatora. Fantastyczny aktor i człowiek. Ale odniosłam wrażenie, że ta kropka nad i nie była tu potrzebna. Temat, dynamika, dialogi i scenografia w spektaklu bronią się w zupełności.

‒ Jan Nowicki jest wielkim admiratorem kobiet. Zazwyczaj w sytuacji konfliktu staje po

stronie kobiet, bo widzi w nich pierwiastek boskości, ponieważ to kobieta daje życie. Więc jego obecność w naszym spektaklu jest czymś w rodzaju przewrotki myślowej, bo oto kobiet, na których w kontekście męskich praw do dziecka nie zostawiamy suchej nitki, broni mężczyzna. I to jaki! Prawdziwy samiec alfa i wielki artysta, a w dodatku autor wielu książek o nich.

Myślisz, że „Poczytaj mi Tato” coś zmieni w świadomości społeczeństwa? Pamiętajmy też, że nie każdy chodzi do teatru.

‒ Ja w ogóle się zastanawiam, czy sztuka, którą uprawiam, cokolwiek może zmienić. Jeśli grasz spektakl na stadionie piłkarskim, to jest duża szansa, że ten procent myślącego odbiorcy będzie większy i że ktoś to przyswoi. Natomiast ja nie myślę w kategorii wielkich liczb. Chcę pokazać ojcom, którzy na co dzień zmagają się z tym, że nie są osamotnieni. „Poczytaj mi Tato” składa się z dziesięciu scen i każda z nich pokazuje ojcostwo w innej sytuacji, często

humorystycznie i w krzywym zwierciadle, bo też trzeba głośno mówić o tym, jakie absurdy i stereotypy na temat ojców są upowszechniane przez media. Mężczyznom zarzuca się, że są za mało czuli, ale równocześnie okazywanie uczuć dziecku jest podejrzane, a opinia publiczna dopatruje się w nim nierzadko molestowania. Z drugiej strony w przekazach medialnych ciągle mamy do czynienia z wizerunkiem mężczyzn o psychice chłopców, całkowicie niezdolnych do zaopiekowania się własnymi dziećmi. Spektakl „Tata ma kota” to jest nasz, męski głos w sprawie własnych dzieci, przez nikogo nieocenzurowany.

Dziękuję za rozmowę.

Łukasz Witt-Michałowski, rocznik 1974. Lublinianin. Reżyser teatralny, absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie i Wydziału Reżyserii Teatralnej w Hessische Theaterakademie we Frankfurcie nad Menem. Zagrałm.in. w „Szamance” Andrzeja Żuławskiego i „Syzyfowych pracach” Pawła Komorowskiego. Jako aktor pracował w Teatrze Nowym w Łodzi oraz Teatrze im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem. Od grudnia 2007 reżyser i dyrektor lubelskiej Sceny Prapremier In Vitro. Autor takich przedstawień jak „Nic co obce”, „Lizystrata”, „Kamienie w kieszeniach”,

Pool (no water)”. Prywatnie tata 4-latka.

Do realizacji sztuki „Tata ma kota (lub Poczytaj mi tato)” Szymona Bogacza zaprosił takich aktorów, jak Jan Nowicki, Przemysław Sadowski, Arkadiusz Cyran, Karol Wróblewski, Jarosław Tomica i Dariusz Jeż. Premiera miała miejsce 29 marca. Najbliższe spektakle w Lublinie 18 i 27 maja.

Foto Marek Podsiadło, Maciej Rukasz

Komenatrze zostały zablokowane