fbpx

Alicja z krainy czarów

19 grudnia 2017
1 467 Wyświetleń

Chełmianka, z kolejarskiej rodziny, która wychowała się na osiedlu Dyrekcja. Nic dziwnego, że ponad miarę kocha pociągi. Wymiennie i w dowolnej kolejności – artystka, reportażystka radiowa i telewizyjna, przez dobre cztery dekady animatorka życia kulturalnego Lublina. Ostatnio też pisarka. Właścicielka życia, które potoczyło się jak film w mocno przyspieszonym tempie. Z Alicją Lejcyk-Kamińską rozmawia Grażyna Stankiewicz, foto Natalia Wierzbicka.

 

Naprawdę można tak bardzo kochać pociągi?

– Można. Tata był kolejarzem i mój teść też był kolejarzem. Kiedy codziennie jeżdżę rowerem, to zawsze staram się przejechać koło torów, aby popatrzeć sobie na przejeżdżający pociąg. To uzależnienie.

 

A co jeszcze kochasz?

– Samoloty. Uwielbiam jeździć na lotnisko do Radawca albo w drugą stronę do Świdnika. Nie cierpię się cofać, wolę zrobić duże koło, tylko żeby nie zawracać. Czasami wychodzi mi nawet 50 km. Kiedy popatrzę sobie na samoloty i zrobię rowerem te swoje kilometry, to po powrocie do domu czuję się spełniona.

 

A twoje rodzinne miasto?

– Chełm to pierwsze 18 lat mojego życia, czyli najważniejsze lata. To czas, który zostaje w człowieku na zawsze. Moje dwie cudowne szkoły i rówieśnicy. Kiedy wyjechałam na studia, to do Chełma już nie wróciłam, choć zostali tam moi rodzice. Mama Irena pochodziła z Równego na Wołyniu, a tata Henryk z Bezwoli koło Radzynia Podlaskiego. Ich pierwsze spotkanie było niezwykłe. Moja mama miała wówczas 19 lat i jechała do swojej ciotki do Zawadówki, osiem kilometrów od Chełma. I zobaczyła chłopaka, który stał w niebieskiej koszuli na peronie. Mój ojciec był dyspozytorem. Tata spojrzał na moją mamę i tak się zaczęło.

 

– Wychowałaś się na kultowej Dyrekcji. Każdy, kto stamtąd pochodzi, czuje się, jakby należał do czegoś w rodzaju „kręgu”. Osiedle, które w okresie międzywojennym było drugą obok Gdyni największą inwestycją urbanistyczno-architektoniczną w Polsce. Osiedle kolejarskie składające się z pałacyków otoczonych ogródkami.

– To był luksus! Osiedle powstało dla Dyrekcji PKP, która przeniosła się do Chełma z Radomia. Powstała Dyrekcja Górna i Dyrekcja Dolna, a środek wyznaczała reprezentacyjna aleja Józefa Piłsudskiego. Zamieszkaliśmy tam w 1955 roku. Duże, ponad 70-metrowe mieszkanie na 1 piętrze. Pokoje były amfiladowe, wysokie i słoneczne. No i łazienkę mieliśmy, a w kuchni duży kaflowy piec.

W czasie wojny w naszym mieszkaniu i lokalach na tym sam piętrze mieściło się niemieckie kasyno. Centrum kolejarskiego „miasteczka” wyznaczał gmach Dyrekcji, w którym była szkoła, sala widowiskowa, kino, teatr, przychodnia. I to wszystko dla kolejarzy. Dopiero wiele lat później zbudowano nowy dom kultury, a sala widowiskowa na 500 osób była najnowocześniejsza na Lubelszczyźnie przez kolejnych 30 lat. Została oddana do użytku w 1964 r., oczywiście w rocznicę Manifestu Lipcowego.

 

– Kolejna mityczna kraina w twoim życiu to Lublin lat 60. Wsiąkłaś w miasto i środowisko.

– To wkraczanie w dorosłość przypadło na szalenie interesujące czasy. Trzeba przyznać, że przyjechałam na studia obyta teatralnie. Raz w miesiącu jeździliśmy ze szkoły do Warszawy do teatru. Znałam wszystkie adaptacje „Dziadów” w roli głównej z Jasiukiewiczem, Gogolewskim i Holoubkiem. Wtedy z Chełma do Warszawy jechało się sześć godzin, a rano szło się na pierwszą lekcję. Studiowałam polonistykę na UMCS, ale też zaczęłam występować. Najpierw w teatrze studenckim Dren ‘59, który założyli studenci medycyny. Razem ze Staszkiem Kierońskim, który organizował w Lublinie protesty studenckie w marcu ‘68, wystąpiliśmy w sztuce Grahama Greene’a „Spokojny Amerykanin”. Premiera odbyła się w Chatce Żaka. To był nasz protest wobec tego, co działo się w Wietnamie i przy okazji zakazu grania „Dziadów” w reżyserii Dejmka w Warszawie. Spektakl się spodobał i zostaliśmy zaproszeni do Krakowa na Festiwal Kultury Studentów. Jedna z jurorek, słynna reżyser Lidia Zamkow, była zaskoczona, że moim marzeniem jest uniwersytet, a nie scena.

 

– W Krakowie wydarzyło się dużo więcej. Zresztą czasy studenckie mają to do siebie, że relacje z innymi przekładają się na nasze późniejsze życie.

– W Krakowie na VII Festiwalu Piosenki i Piosenkarzy Studenckich dostałam nagrodę za piosenkę „Dulcynea” do słów Jerzego Księskiego z muzyką Jacka Popiołka, późniejszego wieloletniego dziennikarza telewizyjnego. Zresztą on i Ela Igras występowali w tym samym festiwalu. We troje też zostaliśmy zaproszeni na Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej FAMA ‘69 do Świnoujścia. Wtedy przyjeżdżała tam elita artystów – Janusz Weiss, założyciel Radia Zet Andrzej Wojciechowski, kompozytor Krzysztof Knittel. Tam zaprzyjaźniłyśmy się z Elżbietą Jodłowską i Anką Jantar, wtedy jeszcze Anią Szmeterling.

 

– Ale twoim marzeniem było zostać nie artystką, tylko dziennikarką.

– Nic innego tak bardzo wtedy się nie liczyło. Kiedy wróciłam z Krakowa, chciano ze mną zrobić wywiad w Radio Lublin. Ale niewiele osób miało pojęcie o tym festiwalu i mojej późniejszej szefowej Krystynie Kotowicz zaproponowałam, że może zrobię ten wywiad sama ze sobą. I tak się zaczęło, ona mnie wszystkiego nauczyła. Dostać się do radia to był wielki zaszczyt. Z lubelską rozgłośnią byłam związana przez ponad 20 lat. Trafiłam na mistrzów – dziennikarzy: Dankę Bieniaszkiewicz, Kazika Łojana, poetów: Jerzego Księskiego i Zbigniewa Stepka. Zbyszek Stepek był zapalonym himalaistą, jak wiadomo, został w górach na zawsze. To on namówił mnie, aby „pójść w kulturę”. W Lubelskim Domu Kultury akurat szukano kierownika artystycznego. Miałam wtedy 24 lata i dano mi tę szansę. Potem związałam się z Wydziałem Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie, a w 1980 r. z Lubelską Estradą. Zapraszałam do Lublina teatry warszawskie i krakowskie, przyjeżdżali najznakomitsi wykonawcy. Wtedy już też sama pisałam scenariusze i reżyserowałam. Kiedy robiłam pierwsze autorskie Prezentacje (sztandarowy program Estrady), nie spałam całą noc. Obawiałam się, czy widzowie zaakceptują mój gust i wrażliwość estetyczną. Rano powitały mnie tłumy przy kasach.

 

– Potem był słynny na Lubelszczyźnie Zespół Pieśni i Tańca „Lublin” im. Wandy Kaniorowej. Zarządzanie nim niejako zakończyło twoją karierę.

– I to w wieku 57 lat… Nigdy nie myślałam, że przyjdzie mi „działać” w folklorze. Zespół znałam od zawsze, z jego dyrektorem Ignacym Wachowiakiem, wybitnym polskim choreografem, zrealizowaliśmy wiele koncertów. Zamieniłam typowo folklorystyczne występy na program, który składał się z wielu elementów estradowych. I to się oglądało. W 2005 roku zaproszono nas na festiwal do Seulu, z którego zresztą przywieźliśmy nagrodę. W wyniku zamieszania ze zdublowanymi biletami część zespołu musiała zostać na lotnisku w Paryżu, część poleciała do Korei. „Kurier Lubelski” rozpętał krucjatę przeciwko dyrekcji. Nie chciałam wierzyć , że animozje prywatne między nami zostaną wykorzystane przez mego kolegę dziennikarza. Złamano mi życie, ale skoro odszedł z tego świata – wybaczam.  Kiedy wszystko zostało wyjaśnione, już w tym środowisku nie istniałam i nikogo nie obchodziło, co się ze mną dzieje.

 

– Łatwo jest zniszczyć człowieka?

– Bardzo. Zdecydowanie lepiej sprzedaje się nieszczęście, nie sukces.

 

– Jesteś silna psychicznie. Za każdym razem, jak upadasz, podnosisz się. Mocniejsza.

– Ja zawsze kierowałam się dewizą Alicji w Krainie Czarów – jak chcesz iść do przodu, to musisz biec dwa razy szybciej. I ja rzeczywiście biegłam tak szybko, że nawet nie odwracałam się, żeby zobaczyć, kto nie nadąża. A te osoby, które zostały w tyle, stały się moimi przeciwnikami. Z latami przyszła też taka refleksja, że każdy sukces, niestety, ale jest naznaczony klęską.

 

– Po kim jesteś taka harda i zdecydowana. Po ojcu?

– Po mamie. To ona rządziła w naszym domu. Natomiast po ojcu mam poczucie humoru i radość życia. Znajomy kontrabasista-psychiatra stwierdził, że jestem osobą, która w najczarniejszym i najtragiczniejszym momencie zawsze znajdzie jasne światło. Wierzę, że wszystko dzieje się po coś.

 

– Od zawsze wokół ciebie kręciło się sporo interesujących mężczyzn. Z wieloma przyjaźnisz się do dziś. Ale to na Andrzeja Kamińskiego, znakomitego lubelskiego kolarza, padł twój życiowy wybór.

– Andrzej był mężczyzną z charakterem. Pięć lat starszy ode mnie, bardziej doświadczony, intelektualista, wiedział, jak mnie „przytrzymać’. Zobaczyłam go pierwszy raz na wyścigu kolarskim. Wychodziłam z Humanistyki, a przed uniwerkiem finiszował Andrzej, wygrał ten wyścig, ale nie wiedziałam, kim jest. Tak naprawdę najlepiej go poznałam, kiedy pisałam książkę osiem lat po jego śmierci. Napisałam rozdział „Andrzej, jakiego nie znałam”. Dopiero po przeprowadzeniu wywiadów z jego przyjaciółmi, m.in. z trenerem Kazikiem Kowalczykiem, Krzysztofem Stecem, Gienkiem Pudło, zdałam sobie sprawę, czyją byłam żoną (śmiech). Był utalentowanym sportowcem i bardzo dobrym trenerem, szkolił polskie i zagraniczne drużyny, wychował mistrzów

Polski i olimpijczyków. Po jego śmierci przez długi czas wszystko było bez smaku. Do życia przywrócił mnie mój syn, fizyczna kopia Andrzeja. Jest tak samo wrażliwy i delikatny, jak jego ojciec.

 

– Jesienią wydałaś książkę, której tytuł jest zarazem dedykacją, „Symfonia rodzinna dla Kuby”.

– Marcin i Kuba, mój wnuk – to mężczyźni mojego życia. Kuba był niezwykłym dzieckiem, zanim nauczył się chodzić, już słyszałam… cio to?… a dlaczego?… Zamiast bajek, czytałam mu mity greckie. Pozostał moim krzyżówkowym konsultantem. Uprawiał wszystkie możliwe sporty. Świetnie się uczył, więc wyobrażałam sobie, że zostanie naukowcem, ale wybrał rugby. Jako jedyny Europejczyk w 2017 został zaproszony do Blue Bulls Tuks Rugby Academy

w Pretorii – RPA. Po powrocie do kraju jako 18-latek został powołany do reprezentacji Polski do drużyny seniorów. Kiedy chodzę na jego mecze, to pękam z dumy. Napisałam książkę dla niego, bo chcę, aby znał swoje korzenie, żeby wiedział, co to znaczy być Polakiem, że niezależnie od zawirowań w naszym kraju, Polska jest jego ojczyzną, krajem pięknym i dumnym. Możemy szczycić się swoją wspaniałą literaturą, mamy wybitnych artystów, naukowców i sportowców. To jego dziedzictwo i „wiano” na przyszłość, niezależnie od przyszłości szykowanej przez los.

 

– Wymyśliłaś tę książkę, ale pewną jej część napisało grono bliskich ci osób.

– Wyjeżdżałam do Chin i żeby Mamie oszczędzić tęsknoty i zamartwiania się, zaproponowałam, by wróciła pamięcią do historii naszej rodziny. W wieku 81 lat zaprzyjaźniła się z komputerem. Zgodziła się pisać, zastrzegając, że ja dodam swoje wątki. Namówiłam też moje ciotki, aby odpowiedziały na moje pytania.

Pędząc za życiem, nie mamy czasu. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że wielu naszych bliskich odchodzi, pozostawiając nas z pytaniami, których nie zdążyliśmy zadać. Okazało się, że więcej wiedziałam o rodzinie ze strony mamy, a niewiele o rodzinie ojca. Tymczasem dziadkowie ojca byli emigrantami w USA, dokąd wyjechali w 1911 roku. Dzięki zaangażowaniu różnych amerykańskich krewnych udało się ustalić np., że mój dziadek nie tylko potrafił pisać, ale też ile miał zębów, bo Amerykanie od ponad stu lat identyfikują ludzi na podstawie uzębienia.

 

– Pisałaś dwa lata, drugie tyle książka była redagowana. Twarda obwoluta skrywa prawie 600 stron.

– Nie do końca to jest książka o mnie. Piszę o ludziach, z którymi się zetknęłam. O wybitnych artystach, o osobach, które miały na mnie wpływ. To dzięki nim jestem taka, jaka jestem. Z okazji 700-lecia Lublina organizatorzy sięgają po dokumenty sprzed 500 lat, ale sprzed 50 niekoniecznie. Tych znamienitych poetów, malarzy, aktorów, muzyków, którzy zdobywali nagrody na świecie, spróbowałam zachować w swojej pamięci i na kartach „Symfonii”. To są sztandary Lublina.

 

– Z okien masz niezwykły widok na LSM, to też duża część ciebie.

– LSM to moje miasto. Od 1968 r. jestem związana z nim, pracując i działając w Radzie Programowej LSM. Kiedy byłam w Wydziale Kultury, realizowałam tu m.in. Lubelskie Spotkania Plastyczne, ewenement w skali europejskiej. W 1976 roku przyjechało 130 artystów z całej Polski. Zostawili po sobie wspaniałe rzeźby plenerowe, które do dziś cieszą oczy i wprawiają w zdumienie, że trawnik osiedlowy może być galerią sztuki. Czuję się związana z domem kultury kierowanym przez Andrzeja Zdunka, który organizuje znakomite imprezy, benefisy, wernisaże. To jest nerw LSM-u. Natomiast z mojego drugiego okna obserwowałam ostatnio protestujących przeciwko budowie domu seniora. Takie sytuacje są dla mnie niezrozumiałe.

 

– Nie potrafisz zwolnić w życiu. Co dalej?

– Ja zawsze chciałam dużo i szybko, żeby zdążyć przed śmiercią (śmiech), zostawić ślad.

 

Alicja Lejcyk-Kamińska, rocznik 1948. Absolwentka słynnej chełmskiej Jedynki, czyli I LO im. Stefana Czarnieckiego, absolwentka filologii polskiej UMCS i UW, dziennikarka, scenarzystka i reżyser. Pasjonatka ludzi, sztuki i jazdy na rowerze. Kobieta orkiestra – artystyczna dusza, śpiewająca sopranem, uwielbiająca czytać książki i podróżować.

 

Zostaw komentarz