fbpx

Ich czworo

13 lutego 2018
6 566 Wyświetleń

Do 1991 roku przy dzisiejszej ulicy Wojska Polskiego w Kurowie znajdował się POM, czyli Państwowy Okręg Maszynowy, co dumnie obwieszcza napis z wysokimi literami, który do teraz widnieje na ścianie budynku. Na fali transformacji ustrojowej POM zastąpiła przetwórnia ryb „Ikra”. Prywatny interes okazał się strzałem w dziesiątkę. Przez kolejne lata każdego dnia rano ustawiała się kolejka hurtowników z Ukrainy i odbiorców z całej Lubelszczyzny. Pomimo wprowadzenia strefy Schengen i pojawienia się sporej konkurencji funkcjonująca od blisko 30 lat „Ikra” nadal dobrze się miewa.

Siedzimy przy długim stole, pijąc rozgrzewającą herbatę. Z malowidła na ścianie dobrodusznie spogląda Posejdon. Trzyma w dłoni harpun, towarzyszą mu delfiny. Malowidło wykonał ormiański artysta Tigran Haszmanian, który od 1991 roku mieszka w Polsce. Pani domu częstuje dopiero co przygotowanymi pastami z wędzonej makreli. Towarzystwo przy stole dzieli się po równo na zwolenników tej z kaparami i ogórkiem kiszonym oraz na tej z dodatkiem siekanego jajka. I tak od zawsze – dyskusja o wyższości tradycyjnej jajecznej nad każdą inną.

Krzysztof Bolesławski o rybach wie niemal wszystko. Pierwszy transport ze śledziami znad Bałtyku przyjechał ciężarówką jego brata. Witold miał doświadczenie w prowadzeniu przetwórni w Ustce, a Krzysztof niezbędną do zainwestowania gotówkę. I właśnie od tego rozpoczęła się życiowa przygoda rodziny Bolesławskich.

Lekarz z pomysłem na biznes

Wychował się w Kurowie, po drugiej stronie miasta stoi jego rodzinny dom. Jego ojciec zajmował się hodowlą lisów i norek. Początkowo myślał o związaniu swojej przyszłości z weterynarią, ale po opiniach lekarzy opiekujących się hodowlą wybrał się na Akademię Medyczną w Lublinie, specjalizację zrobił z urologii. Po studiach związał się ze szpitalem w Lubartowie. Ale kariera lekarza w prowincjonalnym szpitalu była mało perspektywiczna. Postanowił wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Na jakiś czas. Wiele razy starał się o wizę, ale w połowie lat 80. nie było to wcale takie proste. W końcu podczas wycieczki do Tajlandii odmówił powrotu do kraju. W ten sposób znalazł się w Stanach Zjednoczonych. Zamieszkał w Chicago, pracował w budownictwie. W wolnym czasie chodził na kurs języka angielskiego do Copernicus Centre. Pobyt w Chicago nie tylko pozwolił mu odłożyć nieco gotówki, ale też zmienił jego sytuację rodzinną. Do Polski wrócił w 1991 roku z żoną Grażyną i dwójką małych dzieci. Podczas jego nieobecności zmienił się w Polsce ustrój, moda i perspektywy. Na pierwszy rzut oka Kurów był tym samym miejscem sprzed jego wyjazdu. A jednak to tutaj postanowił postawić wszystko na jedną kartę.

Rodzinny interes

W grudniu 1991 r. bracia Bolesławscy weszli w posiadanie przeznaczonych do rozbiórki budynków zlikwidowanego POM-u. Produkcja ruszyła pod koniec roku, tuż po generalnym remoncie. Zaczęło się od solenia śledzia, dostarczanego z Ustki przez Witolda. Tak przygotowane ryby trafiały do sklepów GS, gdzie rozchodziły się w okamgnieniu. Byli jedyną taką przetwórnią na Lubelszczyźnie. Po roku działalności rozpoczęli swoją przygodę z wędzeniem ryb. Przywiezione znad morza tradycyjnie skonstruowane wędzarnie pozwoliły w Kurowie wędzić makrelę taką samą, jak nad Bałtykiem. Przez wiele lat „Ikra” eksportowała swoje wyroby za wschodnią granicę: solone śledzie i wędzoną makrelę. Jednak po wejściu Polski do Unii Europejskiej i po obostrzeniu przepisów dotyczących eksportu – „Ikra” skupiła się głównie na polskim rynku. Oprócz śledzi w różnych smakach poszerzyła swój asortyment o łososia, mirunę, morszczuka, dorsza i pstrąga pochodzących z regionalnej hodowli pod Zamościem. – Trochę przeoczyłem ten moment, kiedy trzeba było bardziej utrwalić naszą pozycję w kraju. Nikt się nie spodziewał, że skończy się współpraca z Ukrainą. Kiedy my byliśmy ukierunkowani głównie na odbiorców zza wschodniej granicy, zaczęły powstawać inne zakłady tego typu. Ale mimo tego ciągle jesteśmy konkurencyjni. Zdecydowanie wygrywamy jakością – podkreśla Krzysztof Bolesławski. Do przetwórni i wędzarni ostatnio dołączyła jeszcze hurtownia ryb. Ale to już inicjatywa młodszego pokolenia. Synowie Michał i Maciej od małego uczestniczą w rodzinnym interesie, w końcu wychowali się przez ścianę.

Jej koniec świata

Podkreśla, że pochodzi z Galicji. Z całą pewnością bardziej poetycko brzmi niż „z Podkarpacia”. Urodziła się i wychowała w Krośnie. Z wykształcenia jest mikrobiologiem i to właśnie z nauką postanowiła związać się na całe życie. Ale wyszło inaczej. Grażyna Bolesławska wyjechała do USA, żeby poznać kulturę i język. Wizę dostała bez problemów, za pierwszym razem. Kiedy Krzysztof kończył w Lublinie medycynę, ona zaczynała studiować na UMCS. Ale wpadli na siebie dopiero w Chicago. Zapisała się na zajęcia do tej samej szkoły językowej, co Krzysztof, i tam się spotkali. Już po pierwszym spotkaniu wiedzieli, że jest to prawdziwe uczucie. Grażyna wspomina, że scenariusz został napisany z góry i że to właśnie na drugim końcu świata miała znaleźć miłość swojego życia. Tak na siebie intensywnie patrzyliśmy, że już tak zostało do dziś – wspomina. Do Polski wrócili z trzyletnim Michałem i kilkumiesięcznym Maćkiem. Zamiana Chicago na Kurów bez dwóch zdań była trudna. Marzenia o karierze naukowej i własnej pracowni mikrobiologicznej zamieniła na prowadzenie tradycyjnego domu. – Niestety w dużej mierze byłam bez męża. Całe dnie spędzał w firmie. Zdarzało się, że kiedy Maciek był jeszcze mały, mąż wracał nieco wcześniej, aby wykąpać syna. To nie za wiele, ale taka była cena za prowadzenie własnego biznesu.

Czy żałuje swojego wyboru? Treścią jej życia stało się wychowywanie synów i wspieranie męża. Nieliczne, ale wspólne chwile to m.in. wakacyjne wyjazdy na południe Europy. Zamiast kariery ma dobrze funkcjonujący dom. Pomimo dużej aktywności zawodowej męża i synów jednak to ona pełni tutaj kluczową rolę. Poza tym, że spaja swoją osobą rodzinę, w miarę możliwości pomaga w księgowości i załatwia różne sprawy urzędowe. Więc cała ich czwórka potrafi funkcjonować oddzielnie, ale zdecydowanie najlepiej jest, kiedy są razem.

Bracia

Różnią się, a jednak są prawie tacy sami. – Kiedy byliśmy młodsi, często sobie dokuczaliśmy, jak to rodzeństwo. Ale później nam to przeszło. Teraz nie wyobrażamy sobie życia bez siebie – mówi Michał, rocznik 1988. Ekstrawertyk, charakter ma po mamie. Magister biotechnologii, którą studiował na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie. Od kiedy pamięta, letnie wakacje całą rodziną spędzali w Ustce. Gdzieś po głowie ciągle mu chodzi widok rybackich kutrów, zapach świeżych ryb i latające nad głowami rybitwy. Z kolei Maciej marzył o studiowaniu medycyny, w liceum interesowała go biologia i chemia. Jednak po półrocznym uczęszczaniu na zajęcia z fizjoterapii postanowił dołączyć do rodzinnego biznesu. Bardziej introwertyczny, wycofany, typ uważnego słuchacza i obserwatora. Rodzice od początku byli dla nich wzorem. Wspominają, że nie mieli „burzliwego” okresu dorastania przede wszystkim dlatego, że od zawsze dobrze dogadywali się z rodzicami. Bardzo doceniają to, że nigdy niczego im nie brakowało, doceniając równocześnie wymagania, jakie rodzice przed nimi stawiali. Zdarzało się, że wieczorami musieli przerwać rozgrywkę w ich ulubione GTA, aby liczyć towar w chłodni. Obydwaj są bardzo rodzinni, choć w międzyczasie wspólne wyjazdy nad Bałtyk zamienili na żeglowanie po Morzu Śródziemnym. Co roku spędzają wakacje ze swoimi kuzynami, którzy mieszkają w różnych częściach świata. Dobra okazja do spotykania się i utrwalania więzi.

Od najmłodszych lat bracia marzyli o posiadaniu restauracji. A wszystko przez ciocię Gosię z Ustki, która miała pizzerię z najlepszą pizzą pod słońcem. Smykałkę do interesów mieli już w młodości. Podczas odwiedzin u cioci zabierali jej psa, nowofundlanda, na wielogodzinne spacery. Dopiero później okazało się, że na molu w Ustce turyści sami proponowali wynagrodzenie za zrobione zdjęcia z dużym futrzastym psem.

Obaj mają wiele pasji, od dzieciństwa dziadek zaszczepił w nich miłość do wędkarstwa, z kolei w liceum trenowali salsę. Pani Grażyna wspomina, że Maciej po powrocie z zajęć ćwiczył z nią kroki w salonie. Są wszechstronni – lubią każdy rodzaj muzyki. I Guns N’ Roses i Johnny’ego Casha. Książki, jakie obecnie wpadają im w ręce, bardzo związane są z ich hobby, dotyczą żeglarstwa w przypadku Michała, a Maciej zgłębia swoją wiedzę o różnych rodzajach wina.

Pod Szczupakiem

Menu jest krótkie, ale może pobudzić wyobraźnię każdego smakosza. Uszka z wędzonej makreli w barszczu, pieczony łosoś i flaki z lina oraz wiele innych rybnych propozycji, o które trudno w Lublinie w takim wydaniu. A to wszystko ze świeżych ryb przywiezionych znad Bałtyku i Mazur via Kurów do Lublina. Bo taki też jest pomysł braci Bolesławskich na ich własny, autorski biznes, poza kuratelą rodziców. Restauracja, która mieści się przy ulicy Peowiaków w Lublinie, swoją nazwę zawdzięcza legendzie o początkach Lublina, którą, po wejściu do restauracji, możemy obejrzeć na przedstawionym na ścianie malowidle. Biorąc pod uwagę ich zaangażowanie w przetwórni w Kurowie, rodzice sceptycznie zapatrywali się na pomysł otwarcia lokalu. – Działają dopiero od początku listopada, ale restauracja już cieszy się dużym zainteresowaniem. Poza tym synowie zajmują się nią z pasją. Więc jesteśmy już dużo bardziej spokojni – twierdzi Grażyna Bolesławska. Podczas gdy Maciej dowodzi przetwórnią, Michał jest w restauracji niemal codziennie. Udało się skompletować godny zaufania zespół, jednak nauczony doświadczeniem wie, że wszystkiego powinien dopilnować osobiście.

Historia zatacza koło. Czterdzieści lat temu Krzysztof Bolesławski postanowił zmienić na przekór wszystkiemu bieg swojego życia. Marzenia o leczeniu ludzi zamienił na marzenia o nieznanym i ryzykownym. Dziś stoi na uboczu i sekunduje swoim synom.

tekst Magda Gęba, foto Natalia Wierzbicka

Zostaw komentarz