fbpx

Kocia kołyska: Naród wędrownych wyspiarzy

29 sierpnia 2017
1 215 Wyświetleń

Sanacyjna Polska, tak bardzo wyszydzana przez powojenne władze, miała nowoczesną konstytucję, reformy gospodarcze, silny pieniądz, awangardę w sztuce, modernizm w architekturze, Centralny Okręg Przemysłowy i port w Gdyni, stolicę nazywaną Paryżem Północy, transatlantyk MS Stefan Batory, prosperujące majątki ziemskie i pełniących funkcje publiczne, którzy honor stawiali na równi z Bogiem i Ojczyzną. Te idee były na tyle zobowiązujące, że kiedy dali ciała – strzelali sobie w łeb.

Z tym honorem to mamy pewien problem. I społeczny, i historyczny. W dodatku bywa pojęciem względnym, choć należy odróżnić honorowe zachowanie od oddawania honorów, których w naszej obecnej rzeczywistości nie brakuje. Od honoru do autorytetu droga niedaleka, zwłaszcza kiedy ten duet postaw dotyczy edukacji młodych ludzi. Kiedy w połowie lat 80. na KUL-u prowadził zajęcia starożytnik prof. Adam Ziółkowski, doszło do incydentu, który uświadomił studentom I roku, czym jest uniwersytet i jaką elitę stanowią wykładowcy. Profesor wysłał grupę swoich słuchaczy do biblioteki, aby poszukali w jej zasobach odpowiedzi na postawione przez niego pytania. Jednak do biblioteki żaden z nich nie dotarł. Po tym, jak profesor zorientował się, co się wydarzyło, długo stał przed swoimi studentami zakłopotany. Po dłużącej się w nieskończoność chwili wymownego milczenia spokojnie, bez podnoszenia głosu, zapytał się: „Po co w ogóle przyszliście na uniwersytet?”. Kiedy niezręczna cisza jeszcze bardziej się pogłębiła, a dookoła zabrakło miejsca, gdzie można było uciec wzrokiem, sam odpowiedział, stawiając wyraźnie akcent na każdej wymawianej sylabie: „Stu-dio-wać!”. No właśnie, z jednej strony bywają elity kształcące młodzież, z drugiej strony bywa, że ta młodzież pragnie chłonąć, dyskutować, zgłębiać, a nade wszystko poznawać. Trudno więc sobie wyobrazić sytuację, w której nauczyciel akademicki publicznie nazywa zbiorowość, którą tworzą ludzie o innych poglądach – bydłem, do którego w dodatku należy strzelać. Co robi autor tych słów? Ma jeszcze chwilę urlopu, a zaraz potem zajęcia na uczelni. Honorowe wyjście z sytuacji? Nie ma sytuacji, nie ma rozmowy o honorze. Wszystko jest po staremu. Albo inny przykład, też z lubelskiego podwórka, kiedy nauczyciel akademicki w domu dręczy swoją rodzinę i dostaje za to wyrok, a na co dzień jest autorytetem dla swoich studentów. Prowadzi ich przez meandry nauki, kształtując ich postawy życiowe. Więc jak jest z tym honorem? Przychodzić do pracy czy nie ? Wychodzić przed audytorium i autorytatywnie perorować czy zaszyć się szałasie w Bieszczadach i umierać ze wstydu do końca życia?

 

Nasza teraźniejszość w pewnych jej aspektach przypomina nieco amerykański film „Ludzie honoru”, który opowiada o zmowie milczenia „w imię honoru”, czyli o tym, o czym wygodniej jest nie mówić. To proste – jak się o czymś nie rozmawia, to tego nie ma. Na szczęście w sukurs niesłusznie obwinionym przyszli prokuratorzy grani przez Demi Moore i Toma Cruise’a. Nie dość, że ładni, to jeszcze nieugięci i prawi. Za rolę osoby z układu, która w końcu uległa presji prawdy i honorowo zakończyła trudną dla wszystkich sytuację, Jack Nicholson otrzymał od akademii filmowej nominację do Oscara. Ale amerykańskie kino słynie z wartkiej akcji i kiczowatych zakończeń .Tymczasem u nas zamiatanie pod dywan spraw uznanych za trudne robi się normą społeczną. Zwłaszcza że każdy dzień przynosi jeszcze mocniejsze punkty programu od jakiegoś tam „przejęzyczenia się” czy niewłaściwego zrozumienia sensu wypowiadanych słów. Niehonorowe zachowania żyją w mediach zaledwie kilka dni, więc nie ma potrzeby się wstydzić ani tym bardziej popełniać honorowego seppuku.

 

Jak powiedział pewien mało znany francuski poeta Nicolas Boileau: „Honor to stroma wyspa bez brzegów. Nie można na nią wrócić, gdy się ją już opuściło”. Brzmi nieco patetycznie, ale też uświadamia nam, że wśród Polaków jest całe mnóstwo wędrownych wyspiarzy.

 

Zostaw komentarz