fbpx

Kolacja Mistrzów

20 grudnia 2017
2 138 Wyświetleń

W tym roku przypada jubileusz 200 lat Stadniny Koni w Janowie Podlaskim. Rangę tego miejsca budowały nie tylko osiągnięcia hodowlane, sportowe, wyścigowe czy aukcyjne. Także tutaj przez lata krzyżowały się losy wielu ludzi. W październikowy wieczór do Zamku Biskupiego w Janowie Podlaskim zostało zaproszone grono niezwykłych postaci, których drogi spotkały się właśnie tu, na Podlasiu, w otoczeniu nadbużańskiej przyrody, imponującej architektury i wpisanych w ten pejzaż od czasu wojen napoleońskich – koni.

 

Wieczór był zamglony i wietrzny, a zarys zamku wyłonił się nagle zza zakrętu drogi. Dopóki do lutego 2016 r. stadniną zarządzał Marek Trela, a aukcje koni arabskich osiągały sumy przekraczające milion euro, zamek wypełniony był licznymi gośćmi od USA po Arabię Saudyjską i Emiraty Arabskie. Odbywająca się co roku latem aukcja oprócz nabywców gromadziła także artystów, przedsiębiorców i dyplomatów. Tu wypadało się pokazać, tu przyjemnie spędzało się czas. Po zmianie dyrekcji stadniny miejsce zaczęło tracić na znaczeniu. Jednak w ten jeden wieczór wróciły wspomnienia i najlepsze chwile z ostatnich kilkudziesięciu lat. Wybitny artysta Andrzej Strumiłło, aktor i architekt Andrzej Grzybowski oraz malarz i konserwator zabytków Andrzej Novak-Zempliński byli bohaterami Kolacji Mistrzów, na którą przybyło wielu znakomitych gości, wśród nich piosenkarka jazzowa Urszula Dudziak, rysownik Henryk Sawka, dziennikarz Marek Przybylik i aktor Karol Strasburger.

 

Pielgrzym zza Buga

 

Tytuł Kolacja Mistrzów ogromnie zobowiązuje. Zacząłem szukać w sobie mistrza. I stwierdzam, że mistrzostwem jest, że skończyłem 90 lat. To była wielka sztuka. Nie mając gwarancji, że drugi raz będę żyć, chciałem spróbować wszystkiego. Byłem sternikiem jachtowym i uczestnikiem wypraw himalajskich, polowałem, hodowałem konie. Ale nie jestem mistrzem. Jestem wszechstronnym amatorem. Wszystko, co robiłem, to po to, aby posmakować. Smak życia na tym na pewno polega – mówi Andrzej Strumiłło, rocznik 1927, wilnianin, polski malarz, grafik, rzeźbiarz, fotograf (uczeń Władysława Strzemińskiego), poeta, pisarz, scenograf, profesor ASP w Krakowie, a także były kierownik pracowni graficznej Sekretariatu Generalnego ONZ. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików i Rady Naukowej Wigierskiego Parku Narodowego. Honorowy Ambasador Województwa Podlaskiego i Honorowy Obywatel Miasta Suwałk. Do tego hodowca koni czystej krwi arabskiej. To tylko niektóre fakty z jego niezwykłego życiorysu. Na początku lat 80. spełnił swoje marzenie. Finalizując kilkuletni pobyt w Nowym Jorku, postanowił, że wróci do korzeni, kupi ziemię blisko wschodniej granicy Polski i będzie hodować konie. To na Manhattanie w jego ręce wpadły katalogi z końmi arabskimi. Jak postanowił, tak zrobił. Swoje miejsce na ziemi wybrał w Maćkowej Rudzie położonej nad brzegiem Czarnej Hańczy. Blisko połowę z 40 ha zalesił 30 tysiącami drzew, a zrujnowaną podlaską chatę zamienił w okazały modrzewiowy dwór. To już tu powstały ważne dla artysty cykle obrazów, w tym płótna inspirowane Biblią w przekładzie Czesława Miłosza, a namalowane do wnętrz Białej Synagogi w Sejnach. – Historia mojej rodziny to wojny, powstania, różne dziejowe zawirowania. Ja jestem pielgrzymem, chamem zza Buga, dzieciństwo spędziłem na ziemi nowogródzkiej. Moi przodkowie siadali na konia i jechali spod Mińska pod Wiedeń. Więc te konie zawsze w naszej rodzinie były – wspomina artysta. Konie hoduje od 50 lat, od 25 lat są to konie arabskie. Był czas, kiedy miał w swojej stadninie 15 „ogonów”. Jednak problemy z kolanami uniemożliwiają mu anglezowanie, więc obecnie ma cztery klacze i dwoje źrebiąt. Jego pierwszą własną klacz pomógł mu zdobyć dyrektor stadniny Andrzej Krzyształowicz. „Zdobyć”, bo w latach PRL-u posiadanie konia na własność nie było takie oczywiste. W rozmowie podkreśla, że koń to jest zespół cech: wydajność, możliwości sportowe, użytkowe, a jednocześnie koń to sprawa uczuciowa, intymna, głęboko tkwiąca w człowieku. – Czesław Miłosz był moim gościem na wsi. Kiedy jedliśmy, po ogrodzie chodziła klacz arabska, zaglądała nam w talerze. Miłosz poklepał ją po zadku i powiedział, że chciałby mieć taką kobietę. Więc to mówi o tym, że w tym koniu jest coś jeszcze, jakaś temperatura uczuciowa, że obcowanie z końmi to obcowanie z życiem. Bo jakie byłoby życie bez koni ? Koń to element romantyczny, który wzbogaca świat. To szybkość, siła, ale i przyjaźń. To jest coś, co ułatwia nam egzystencję, ratuje nas. Stanowi o naszym życiu – mówi Andrzej Strumiłło.

 

Podróż sentymentalna

Urodzony gawędziarz, szalenie elegancki, warszawiak od urodzenia, liczy sobie 89 lat. Jeszcze w ubiegłym roku przynajmniej raz w tygodniu jeździł konno. Andrzej Grzybowski ukończył szkołę teatralną, zagrał m.in. w takich filmach, jak „Krzyżacy”, „Janosik”, „Sprawa Gorgonowej”, „Panny z Wilka”, „Pierścionek z orłem w koronie”. Oprócz grania był konsultantem podczas realizowania scen z udziałem koni w takich produkcjach, jak: „Trędowata”, „Hrabina Cosel” i wielu innych. Wyrósł w atmosferze kultywowania tradycji ziemiańskich, stąd zapewne pozazawodowe zainteresowania skupiające się wokół rysunku i… architektury. Jest wziętym architektem projektującym wille, dwory i pałace w stylach historycznych. To również on jest autorem logo Stadniny Koni Janów Podlaski, którego pierwszą wersję narysował lata temu na pudełku „Sportów”. Z janowską stadniną jest związany od lat 50. Przyjaźnił się z legendarnym dyrektorem stadniny Andrzejem Krzyształowiczem (zmarł w 1998 r.) i jego żoną oraz z czterema córkami, które również wzięły udział w Kolacji Mistrzów.

 

Andrzej Grzybowski zaczął jeździć w wieku pięciu lat, oczywiście na kucyku.

Po wyzwoleniu jeździł na Służewcu na klaczy, którą trzymał w ogrodzie zoologicznym u rotmistrza Tadeusza Jacobsona, który prowadził w zoo coś w rodzaju sekcji jeździeckiej. Potem zaczęły się wyjazdy zagraniczne. Między innymi do Damaszku, gdzie szefował klubowi jeździeckiemu, do Francji i RFN.

Studia aktorskie skończył w połowie lat 50., ale równie dużo czasu co graniu poświęcał jeździectwu. A może nawet dużo więcej. Świat koni interesował go od zawsze w całym słowa tego znaczeniu. Przygotował m.in. ilustracje do poradnika „Hipologia dla wszystkich”. Do Janowa Podlaskiego zawsze wraca z ogromnym sentymentem, jest wdzięczny za warunki, jakie zostały tu stworzone dla koni, i możliwości trenowania dla jeźdźców. – To żadna sztuka być zakochanym w Janowie. To był piękny zakład treningowy dla młodych ogierów. Był tu ogier Sedan, który miał ukrytą kulawiznę. Lekarze nie mogli nic poradzić, więc koń był przeznaczony na ubój. Powiedziałem dyrektorowi, że to nie ma znaczenia, czy on pójdzie teraz do rzeźni, czy za miesiąc, i że ja się nim zajmę. Praca była trudna, bo koń był młody, w sile wieku i mało chodzący. Pomyślałem, że wezmę go na znudzenie i przez parę godzin będzie chodził tylko stępem. W końcu zagalopowałem i udało się. A koń zamiast do rzeźni poszedł na sprzedaż, naturalnie za mniejsze pieniądze. Za jakiś czas został czempionem w Niemczech. Miałem wielką frajdę, że uratowałem mu życie – wspomina Andrzej Grzybowski.

 

Portrecista Baska

 

Widać janowska stadnina wyjątkowo sprzyjała uduchowionym artystycznie miłośnikom koni, bo trzecim z Mistrzów został Andrzej Novak-Zempliński, również absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Poza malarstwem sztalugowym zajmuje się projektowaniem i konserwacją architektury i założeń ogrodowych. W 1980 roku wszedł w posiadanie zabytkowego zespołu dworskiego w Tułowicach na Mazowszu, za którego odbudowę został nagrodzony m.in. Medalem Europa Nostra. Był pierwszym, który kupił od skarbu państwa zabytkowy obiekt w Polsce. Można powiedzieć, że Andrzej Novak-Zempliński, dziedzictwo kulturowe polskiego dworu i tradycja ziemiańska to jedno. Posiadłość w Tułowicach słynie z kolekcji dworskich pojazdów konnych, uprzęży i akcesoriów zaprzęgowych. – Moi stryjowie posiadali dwa majątki pod Krakowem i tam były konie. To były moje ulubione miejsca, kochałem tam spędzać czas. Wprawdzie to były konie zaprzęgowe, ale nie miało to znaczenia. Były tam też stare powozy – to wszystko miało później pewne konsekwencje w moich wyborach życiowych – opowiada Andrzej Novak-Zempliński. Do stadniny w Janowie Podlaskim trafił za sprawą organizowanych tu plenerów malarskich, dzięki czemu stadnina szczyci się sporą kolekcją płócien. Artysta malował liczne portrety janowskich arabów

na specjalne zamówienia ich nowych właścicieli. Słynny ogier Bask, który w 1963 roku został sprzedany do USA, gdzie został okrzyknięty „objawieniem Ameryki” i do dziś jest niedoścignionym wzorem konia arabskiego, doczekał się aż trzech portretów pędzla pana Andrzeja (w tym roku powstał film dokumentalny poświęcony Baskowi, z udziałem m.in. Stevena Spielberga i Shirley Watts). Malarz jest pozytywnie zaskoczony pomysłem zorganizowania Kolacji Mistrzów. – Ze stadniną byłem związany emocjonalnie. To był mój paszport do świata. Tu zaczęły się moje kontakty ze środowiskiem hodowców, które zapewniały mi godne bytowanie. Na pierwszym plenerze janowskim byłem w 1975 toku i wtedy powstały moje pierwsze portery koni. Ale Janów Podlaski to również krajobrazy i architektura. Byłem wtedy jeszcze studentem i to mój profesor, który był tu wcześniej masztalerzem, a u którego robiłem dyplom, mnie tu polecił. Do Janowa przyjeżdżali wtedy znakomici twórcy z całej Polski, którzy zostawili tu swój duży dorobek.

Między przedstawieniem w malarstwie piękna a kiczem jest cienka granica. Artysta twierdzi, że aby konia poznać, trzeba się wczytać w jego charakter i fizjonomię. – To jest trudny temat. Jestem realistą i operuję tradycyjnym warsztatem malarskim, przez co wszelkie błędy łatwo zobaczyć. Ale tu w Janowie moja fascynacja końmi bardzo się pogłębiła, co na pewno pomogło w ich malowaniu.

 

Magia autorytetów

 

Kolację Mistrzów wymyślił Ireneusz Kozłowski. Postanowił zorganizować benefis trzech niezwykłych dżentelmenów – każdy z nich z ogromnym dorobkiem artystycznym i naukowym, których łączy umiłowanie tradycji, sztuki, piękna krajobrazu, architektury oraz koni. I którzy wielokrotnie się tu spotykali. – W życiu codziennym brakuje mi dbania o autorytety. Z ubolewaniem patrzę na otaczającą nas rzeczywistość, w której panoszy się od „autorytetów” czyli ludzi, którzy są znani wyłącznie z tego , że są znani. Taki był cel, aby inni poznali te osoby, ze wszech miar są tego  warte. Żeby nie tylko opowiedzieli o swoich przygodach z końmi ale i o swoim dorobku twórczym. Poza tym miałem od dłuższego czasu wewnętrzne poczucie, że miejscu , które miało wpływ na moje życiowe decyzje, a obchodzi tak zacny jubileusz jak dwustulecie istnienia, coś się ode mnie należy. Ireneusz Kozłowski po raz pierwszy z końmi miał do czynienia jako dziecko w klubie jeździeckim w Białej Podlaskiej, skąd pochodzi. Zaczarowany świat koni zrobił na chłopcu piorunujące wrażenie. Po raz pierwszy w zawodach startował w liceum. Wybór studiów na zootechnice był czymś oczywistym. Później był staż w Państwowym Stadzie Ogierów w Białce, a niedługo potem praca w Państwowej Stadninie Koni w Janowie Podlaskim. –Stadnina powstała na mocy dekretu carskiego dla celów militarnych. Jej losy były mocno wpisane w historię Polski. Kilka razy podnosiła się z popiołów, miała szczęście do ludzi, którzy nią odpowiednio kierowali. Miejmy nadzieję, że tak będzie też w przyszłości. Janów zawsze był dla mnie magią. Cztery lata tu pracowałem z końmi angloarabskimi i czystej krwi arabskiej. To również tu zacząłem jeździć sportowo zaprzęgami, kilkakrotnie  startowałem na mistrzostwach świata i Europy.

 

W 1997 r. postawił rozpocząć swoje nowe życie. Tak jak Andrzej Strumiłło na swoje miejsce na ziemi wybrał Maćkową Rudę na Suwalszczyźnie, tak Ireneusz Kozłowski zbudował swój własny świat w Jagodnem koło Siedlec. Razem z żoną Natalią zajęli się hodowlą, prowadzą agroturystykę, organizują szkolenia z ujeżdżania i powożenia oraz zawody. Sami też startują. Jako reprezentant Jeździeckiego Klubu Sportowego Jagodne Ireneusz Kozłowski został m.in. liderem Halowego Pucharu Polski w Powożeniu Zaprzęgami Czterokonnymi, organizowanego w ramach tegorocznej Cavaliada Tour. Magia koni i magia autorytetów nieustannie robią swoje.

tekst: Grażyna Stankiewicz, foto: Maksym Vasylyew

Zostaw komentarz