fbpx

Komandos ’68

27 marca 2018
2 884 Wyświetleń

tekst Grażyna Stankiewicz

foto Marek Podsiadło

 

Pierwsze dni marca były wyjątkowo ciepłe. Było prawie dwadzieścia stopni, świeciło słońce. Młodzież stylizowała się na francuskich egzystencjalistów, którymi wówczas się zaczytywała. Stąd czarne golfy i zakrywające pół twarzy czarne okulary. Stanisław Kieroński miał 21 lat i studiował polonistykę na UMCS. O tym, co dzieje się w Warszawie, na Wybrzeżu i w innych miejscach w Polsce, dowiedział się jak inni – podczas nasłuchiwania nielegalnej rozgłośni Radia Wolna Europa.

 

Do Lublina przyjechał z Warszawy, Radomia, Dęblina… Nazwy miast można mnożyć. Jego ojciec był pilotem wojskowym i co jakiś czas przeprowadzał się z rodziną z miasta do miasta, w związku z czym Stanisław osiem razy zmieniał szkołę. Z chwilą przyjazdu na studia do Lublina w końcu mógł być w jednym miejscu tyle, ile chciał. Szybko się zaaklimatyzował. Wymarzony kierunek studiów, życie w akademiku, Radio Akademickie, Chatka Żaka, teatry Dren’59 i Gong Andrzeja Rozhina i mnóstwo innych podobnie jak on pozytywnie zakręconych ludzi. Rodzina ze strony ojca miała kolejarskie korzenie. Jego dziadek Antoni pracował na kolei wiedeńskiej jeszcze za czasów cesarza Franciszka Józefa. Należał do PPS-u. – Zostałem wychowany w atmosferze nadrzędnych lewicowych wartości, takich jak równość, braterstwo, wolność, sprawiedliwość – mówi Stanisław Kieroński.

 

Długie marcowe dni

 

O tym, co dzieje się w Warszawie, prasa milczała, ale Wolna Europa, która miała swoją siedzibę w Monachium, informowała o zajściach na bieżąco. Stanisław Kieroński z kolegami słuchali radia wieczorami, choć czasami trudno było się wsłuchać w treść, tak intensywnie audycje były zagłuszane. Oczywiście, słuchali też Radia Luxemburg, które przede wszystkim edukowało ich muzycznie. W marcu 1968 r. nieustająco słuchali The Beatles, które było wtedy na topie. Tymczasem przez RWE doszły do Lublina informacje o protestach studenckich w Warszawie, gdzie brutalnie zostali rozpędzeni uczestnicy wiecu na uniwersytecie. Do protestujących w stolicy dołączyli studenci we Wrocławiu, na Wybrzeżu i w innych miastach. W Lublinie niewiele było wiadomo o kontekście politycznym, grupie Natolin i nagonce na osoby o pochodzeniu żydowskim. Pokolenie urodzone już po zakończeniu wojny było zmęczone małą stabilizacją, rządami Władysława Gomułki, ograniczaniem wolności, cenzurą. Kropką nad i był zakaz dalszego wystawiania „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym w Warszawie, które w kilka miesięcy po premierze zostały uznane za antyradzieckie, a także usunięcie z Uniwersytetu Warszawskiego „komandosów” – grupy studentów włączających się do organizowanych na uczelni dyskusji, wśród których byli m.in. Adam Michnik, Teresa Bogucka i Barbara Toruńczyk.

 

W Lublinie w akcje protestacyjne włączyli się studenci UMCS, KUL, Akademii Medycznej i Wyższej Szkoły Rolniczej i Inżynierskiej. Pierwsze ulotki nawołujące do obrony wolności pojawiły się na miasteczku akademickim już 5 marca. Kilka dni później przez radiowęzeł akademicki we wszystkich akademikach na terenie miasteczka niespodziewanie rozbrzmiała audycja Radia Wolna Europa, relacjonującą brutalną pacyfikację wiecu na Uniwersytecie Warszawskim. Do dziś nie wiadomo, kto puścił audycję przez radiowęzeł. Są przypuszczenia, że mogła to być prowokacja SB.

 

11 marca o 14.00

W akademiku mieszkali w kilku w jednym pokoju. Dyskusjom nie było końca. Decyzja o tym, co dalej, zapadła błyskawicznie po przyjeździe 9 marca dwóch studentów emisariuszy z Warszawy, którzy opowiedzieli o dramatycznych wydarzeniach dzień wcześniej na dziedzińcu UW. Wszystko działo się spontanicznie. Nie mieliśmy konkretnych planów, nie było wśród nas lidera. Kiedy malowaliśmy plakaty, jeden z naszych kolegów, który nie chciał uczestniczyć w proteście, kilkanaście godzin przeleżał na swoim łóżku odwrócony do nas tyłem z kocem na głowie – wspomina Stanisław Kieroński. Inicjatorami i organizatorami wiecu byli studenci II roku polonistyki UMCS: Zbigniew Fronczek, Stanisław Rogala, Waldemar Bugaj, Zbigniew Krzywicki, Józef Osmoła, Kazimierz Kościuk, Stanisław Kieroński i student geografii Jerzy Janiszewski. Ustalili, że wiec odbędzie się 11 marca o 14.00 pod Chatką Żaka. Pogoda znacznie się popsuła, wróciła zima, był mróz. Tym bardziej byli zaskoczeni, że początkowo dwudziestoosobowa grupa rozrosła się do prawie dwóch tysięcy, wśród których nie zabrakło oczywiście tajniaków. Wiec poparcia dla studentów Warszawy przekształcił się w marsz protestacyjny. Studenci szli w kierunku Domu Partii przy Alejach Racławickich, wykrzykując hasła „Precz z cenzurą” oraz „Żądamy wznowienia Dziadów”. Między Domem Nauczyciela a KUL otoczyły ich oddziały MO i ORMO. Mundurowi kazali rozejść się. Tych stawiających opór zatrzymano. Wśród nich było 21 osób z KUL i 14 z UMCS. Następnego dnia kilkaset osób demonstrowało na placu Litewskim w obronie zatrzymanych. Z kolei 13 marca w Chatce Żaka zebrało się blisko dwa tysiące studentów. Żądali obiektywnych informacji w mediach, protestowali przeciwko antysemickim hasłom. Na całej Lubelszczyźnie do końca marca zostało zatrzymanych 65 osób, z czego 40 to byli studenci. Wśród pierwszych zatrzymanych podczas manifestacji był Zbigniew Fronczek, którego ukarano wysoką grzywną. Koledzy z uczelni zaczęli organizować zbiórkę pieniężną. – Trzeba było zapłacić za kolegium do spraw wykroczeń. Potrzebowaliśmy 4500 zł. To była nieosiągalna dla nas suma. Przed północą poszedłem do naszego wykładowcy, dr. Zdzisława Jastrzębskiego, który zajmował się badaniem twórczości poetów okresu okupacji. Był opiekunem naszego koła polonistycznego, z którym jeździliśmy do Warszawy na spektakle teatralne. Oddał nam wszystkie swoje oszczędności. Powiedział, że nie musimy ich oddawać.

 

A po marcu przyszedł kwiecień

 

O Stanisława Kierońskiego Służba Bezpieczeństwa upomniała się w połowie kwietnia. – Przyjechali po nas na stadion Lublinianki przy ul. Leszczyńskiego, gdzie mieliśmy akurat zajęcia wychowania fizycznego. Pozwolili nam się ubrać, wyprowadzili nas w kilku w kajdankach. Kiedy jechałem suką na Komendę Wojewódzką przy Narutowicza pomyślałem o ojcu i o tym, co z nim teraz będzie – wspomina. Razem z kolegami umówili się, że podczas składania zeznań będą twierdzić, że o niczym nic nie wiedzą. Były nocne przesłuchania, pobieranie odcisków palców, oczywiście siedzieli w oddzielnych celach. W tym samym czasie został aresztowany Jerzy Janiszewski, wówczas student geografii, potem znany muzyczny dziennikarz radiowy. Aresztowali go za udział w manifestacji, ale też był jedną z trzech osób, które miały klucze do radiowęzła, kiedy w eter popłynęła audycja Radia Wolna Europa. Janiszewski był wtedy w akademiku w swoim łóżku, ale i tak trafił na komendę jako jeden z podejrzanych. Śledczy liczyli, że czegoś dowiedzą się, jeśli ich skonfrontują ze sobą. – Mieliśmy dwa spotkania z Jurkiem. Cały ten czas, kiedy siedzieliśmy po obu stronach stołu, gadaliśmy o dziewczynach – śmieje się Stanisław Kieroński. – Wprawdzie miałem w sobie dużą zadziorność, ale prawda jest taka, że byłem przerażony. To była szybka lekcja dojrzewania. No i jeszcze nerwy. W ciągu dwóch tygodni straciłem 11 kg. Studenci Kieroński i Janiszewski zostali w końcu wypuszczeni. Zbigniew Fronczek, dziś jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci środowiska literackiego w Lublinie, miał mniej szczęścia. Z kilkoma innymi manifestantami najpierw trafił do więzienia, a później do kompanii karnej w jednostce wojskowej w Hrubieszowie, gdzie kazali mu godzinami czołgać się po żwirze. Spędził tam miesiąc.

 

Nieprzeczytany list

 

Postać pułkownika lotnictwa Henryka Kierońskiego przewija się przez całą opowieść jego syna, a on sam prawdopodobnie nic nie wiedział o udziale Stanisława w wydarzeniach. – Ojciec chciał, abym tak jak on zrobił karierę w lotnictwie. Uważał, że z tej mojej polonistyki to chleba nie będzie, co innego gdybym skończył WAT.

Henryk Kieroński o wybryku syna został powiadomiony przez uczelnię w maju w piśmie podpisanym przez prodziekana Wydziału Humanistycznego. Ale korespondencja nie dotarła do adresata. List schowała młodsza siostra Teresa. – Przerażało mnie, że to może ojcu złamać karierę, choć dziś z perspektywy czasu nie wydaje mi się, żeby o tym nie wiedział. Wcześniej ojciec był ulubionym dowódcą Franciszka Jareckiego, który w dniu śmierci Stalina uciekł samolotem MIG-15 ze Słupska na Bornholm. Byli też powiązani przez młodszą siostrę jego mamy, która była narzeczoną Jareckiego. Ojciec był w tej sprawie przesłuchiwany. Wprawdzie został w lotnictwie, ale przez wiele lat z tego powodu nie awansował.

 

Tymczasem władze nie bardzo wiedziały, co zrobić z sytuacją, jaka miała miejsce w marcu w Lublinie. UMCS powstał po zakończeniu wojny jako przeciwwaga dla KUL, więc w Komitecie Wojewódzkim PZPR powstała ocena wydarzeń przesuwająca odpowiedzialność na studentów KUL. Podczas gdy rektor KUL wyłożył pieniądze na grzywny swoich studentów, skądinąd lubiany i szanowany przez studentów rektor Grzegorz Leopold Seidler wbrew sobie kazał wywiesić na drzwiach Chatki Żaka ogłoszenie, że studentom KUL wstęp wzbroniony. Rok później został odwołany z funkcji rektora.

 

Bohater, który nie pasuje

 

Stanisław Kieroński wprawdzie nie został relegowany z uczelni, ale modelowo został oblany na egzaminie z ekonomii politycznej. Mimo tego skończył studia w 1971 r. Został też na stałe w Lublinie. Pozostając wierny swoim lewicowym poglądom, zawodowo był związany z szeregiem instytucji kultury. Współtwórca i pierwszy dyrektor Młodzieżowego Domu Kultury w Lublinie, polityk, autor tomików wierszy, osoba wciąż aktywna w środowisku kulturalnym Lublina, wielki admirator idei radia studenckiego.

 

W lutym 2008 r. w kolejną okrągłą rocznicę wydarzeń marcowych Stanisław Kieroński otrzymał pocztą zaproszenie od Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego na uroczystość wręczenia jubileuszowych orderów i odznaczeń. Kiedy zadzwonił do kancelarii prezydenta, aby potwierdzić swoją obecność, okazało się, że rzeczywiście znajduje się na liście zaproszonych osób. Członek Rady Krajowej SLD, przewodniczący Rady Miejskiej i wiceprzewodniczący Rady Wojewódzkiej w Lublinie od zawsze deklarujący lewicowe wartości miał zostać odznaczony przez najważniejszą osobę w państwie. – Trochę nie wierzyłem, że to dzieje się naprawdę i na wszelki wypadek zadzwoniłem do kancelarii jeszcze raz. Przeczucie mnie nie myliło. Kilka dni później już mnie na tej liście nie było. Trudno mi sobie wyobrazić, co bym czuł, gdybym pojechał i nie został wpuszczony do środka – wspomina. Do sprawy nawiązał w liście do prezydenta Bronisława Komorowskiego. Pracownik kancelarii prezydenta odpowiedział, że po dokumentacji sprawy z 2008 r. nie ma śladu.

 

Zostaw komentarz