fbpx

Na szczycie krzywej Gaussa

11 września 2018
1 207 Wyświetleń

Z prof. Piotrem Kacejko, rektorem Politechniki Lubelskiej, o kondycji wyższego szkolnictwa technicznego, bieganiu w maratonach i uwielbieniu dla amerykańskich kryminałów i polskich komedii filmowych rozmawia Grażyna Stankiewicz, współpraca Patrycja Chyżyńska, foto Marcin Pietrusza

 

– Jest Pan absolwentem Wydziału Elektrycznego Politechniki Lubelskiej. Jak się wtedy studiowało?  

Dość przygnębiająco. Zacząłem studia w 1974 roku. Tutaj wszędzie było wtedy błoto i kocie łby. Mieszkałem w okolicach Alei Racławickich. Na przystanku przy Głębokiej było tyle ludzi, że nie można było wsiąść do autobusu. Więc szedłem skrótem do ulicy Glinianej, potem po kocich łbach Nadbystrzycką i po błocie aż tutaj. Kampus Wyższej Szkoły Inżynierskiej to wówczas były tylko dwa budynki. Było strasznie ciasno. Nie było wolnych sobót, więc zajęcia odbywały się przez sześć dni. Wtedy były 33 godziny zajęć tygodniowo, dziś jest o 10 mniej. Ale wesołe momenty też były. Rajdy w Bieszczady, Roztocze Wiosną, Bakcynalia, czy ktoś wie, co to było? A w sali wykładowej występowała Rodowicz…

– Jak bardzo atmosfera PRL była odczuwana na Politechnice?

– Prawie w ogóle, trwała jeszcze „dekada sukcesu”. Wprawdzie działała PZPR i byłem parę razy nagabywany, aby wstąpić do partii, ale nie mogłem tego zrobić, bo przecież rodzice ze skóry by mnie obdarli.

– Czy w rodzinie były tradycje związane z zainteresowaniami technicznymi?

– Mój ojciec był wybitnym inżynierem i jednym z założycieli Politechniki Lubelskiej. Bardzo mu zależało, żebym tu studiował. Byłem w takim okresie życia, że wszystko mnie interesowało. Postanowiłem, że zrobię ojcu przyjemność. Nie tylko nie wyjadę z Lublina, ale jeszcze pójdę na WSInż. Nie chciałem zostać mechanikiem, bo nie czułem tych różnych trybików. Zdecydowałem się na elektrotechnikę, bo tam wszystko jest płaskie i daje się matematycznie opisać.

– Podobno był Pan najlepszym studentem na roku?

– Koledzy mieli inne priorytety, więc tak wyszło.

– Jest Pan związany z Politechnika Lubelską od pierwszego roku studiów. To już spory kawałek życia.

Nie wyobrażałem sobie innej drogi. Od 4 roku studiowałem w trybie indywidualnym. Miałem opiekuna z Politechniki Łódzkiej i trzy lata po magisterium obroniłem doktorat. Później nie bardzo wiedziałem co mam ze sobą robić. To były lata 80., założyłem rodzinę, zjadała mnie inflacja i chciałem wyjechać za granicę. Dostałem propozycję, aby wyjechać do Iraku, szukano specjalisty od analiz systemu energetycznego. Kiedy już pakowałem się w podróż do Bagdadu, wybuchła wojna w Zatoce Perskiej, a osoba, którą miałem zastąpić, umarła na jakąś dziwną chorobę jelit. Więc w sumie dobrze się złożyło, że nie wyjechałem. Moja przygoda z zagranicą skończyła się dziewięcioma miesiącami na uniwersytetach w Glasgow i Durham. To wspomogło wysiłki habilitacyjne.

– W jaki sposób ta zamiana, do której w końcu nie doszło, wpłynęła na dalsze losy młodego inżyniera?

– W 1987 r. zacząłem pracować w Zakładzie Energetycznym Lublin. Przez siedem lat dużo się tam nauczyłem. Od praktyki inżynierskiej po relacje międzyludzkie. W tym czasie pomagałem również żonie, która jest stomatologiem, prowadzić działalność gospodarczą. To były sprawy związane z księgowością, zatrudnianiem pracowników, ZUS i US. To nie była duża działalność, ale poznałem ją od podstaw. Kiedy zostałem rektorem, to się wszyscy dziwili, że mam o tym pojęcie.

– Od 40 lat obserwuje Pan życie akademickie. Wiele się zmieniło. Jaka obecnie jest kondycja studentów Politechniki?

– Trzeba być ostrożnym w wydawaniu sądów, bo to jest dość względne. Ale poziom rzeczywiście jest niższy, co wynika m.in. ze zmniejszenia liczby godzin przedmiotów ścisłych w szkołach średnich. W tym roku maturę poprawiało 56 tys. osób, z tego aż 48 tys. z matematyki. Za moich czasów w liceum było 8 godzin matematyki, 4 godziny fizyki i 4 godziny chemii. Przed maturą dodatkowo chodziłem na zajęcia fakultatywne. Kiedy przygotowywałem habilitację na Politechnice Warszawskiej, to różne potrzebne algorytmy pamiętałem właśnie z „fakultetów”. Teraz byłoby o to trudno.

– Ważnym elementem życia uczelni są takie wydarzenia, jak np. Międzynarodowa Wystawa Młodych Wynalazców w Genewie. Co roku jesteście obecni na tym wydarzeniu i co roku przywozicie medale.

– Zdarzają się nam grupy studentów na bardzo wysokim poziomie zarówno intelektualnym, jak i o bardzo dużym zaangażowaniu. To wszystko rządzi się rozkładem Gaussa, więc w tym szczycie jest około 10 do 15% studentów, którzy są osobami wartościowymi, o świetnych pomysłach. I to one dostają różnego rodzaju nagrody, zdobywają granty. Sam jestem pod wrażeniem osiągnięć dr Anny Dziubińskiej, która uzyskała w zeszłym roku grant na ponad milion złotych. To zresztą bardzo ładna dziewczyna, która zajmuje się obróbką plastyczną metali. Że ona w ogóle zna się na tym? Zwłaszcza że nie kończyła mechaniki, tylko zarządzanie? Powiedziała mi kiedyś, że tamte studia były nieciekawe, więc postanowiła wyedukować się w metalurgii. Wzięła jedną książkę, drugą i w efekcie zrobiła to. I to jest coś niesamowitego. Że taka osoba, która nawet nie kończyła studiów w tym zakresie, jest w stanie opanować coś tak na wskroś niekobiecego. Bo kucie i walcowanie części silników opanowane na tak wysokim poziomie, to duża sztuka. I z dumą muszę powiedzieć, że podobnych ludzi trochę mamy.

– W kwestii grantów Politechnika Lubelska jest liderem na rynku polskich uczelni technicznych. Do niej należy również tytuł najbardziej innowacyjnej uczelni.

– Rzeczywiście jesteśmy liderami, ale przemysł lubelski jest niezbyt silny i nasze pomysły wędrują szeroko po kraju. Obecnie m.in. projektujemy od podstaw silnik do małych samolotów, którego potrzebują zakłady PZL Kalisz. To był łut szczęścia, przypadek, że nasi naukowcy i inżynierowie z Kalisza znaleźli się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Ale to nie zdarza się zbyt często. Tymczasem w Lublinie jest duże zainteresowanie współpracą z nami ze strony różnych firm, ale nasze przedsiębiorstwa są dość biedne. Kiedy przychodzi do wyłożenia pieniędzy na jakiś projekt, to zaczynają się obawy. Boją się wyłożyć pieniądze, których nie mają, a pożyczka to dla nich ryzyko, bo nie wiadomo, czy im się to zwróci. Tak więc znalezienie lubelskich firm, które są odważne i chcą podjąć ryzyko wspólnych badań, nie jest łatwe.

– Macie mnóstwo patentów. Jak to się dzieje? Student siada i wymyśla, a potem dostaje nagrodę na jakimś międzynarodowym forum?

– Student przede wszystkim musi mieć mentora, który pomaga mu rozwiązać trudne sprawy związane z projektem. Tak jest z naszym pojazdem Hydros, który ostatnio brał udział w zawodach na najbardziej efektywny pojazd oszczędzający energię. Jest to ultralekki samochód, który zakwalifikował się do konkursu pod Londynem, który polega na przejechaniu określonego dystansu na najmniejszej ilości paliwa. Akurat w tym pojeździe energia jest zawarta w wodorze. I właśnie takie projekty tworzy grupa studentów, której doradza mentor o oryginalnym imieniu Tytus. Natomiast osoby, które zdobywają różne laury, częściowo są już doktorantami, niektórzy z nich rozpoczęli pracę na uczelni.

– Jak Politechnika Lubelska wypada na tle innych polskich uczelni technicznych?

– Nasza uczelnia ma dobrą pozycję (ósmą w rankingu politechnik), bo jest dopasowana do potrzeb w sensie ludzkim. Nie mamy przerostów kadrowych. Mamy nawet trochę za mało pracowników w zakresie dydaktyki. Uzyskujemy około 50–70 patentów rocznie. To wychodzi ponad 0,1 patentu na pracownika i jest to więcej niż na innych uczelniach. W czołówce znajduje się także Politechnika Wrocławska i Uniwersytet Zachodniopomorski. W naszym wypadku w dużej mierze to zasługa bardzo dobrze zorganizowanego biura rzecznika patentowego, który tłumaczy, jak to wszystko trzeba zrobić i jak się przygotowuje wniosek. Mamy też grupę ludzi, którzy potrafią te wnioski patentowe pisać. Bo niektórzy wymyślają ciekawe rzeczy, ale nie wiedzą, jak taki wniosek przygotować.

– Czy jako rektor wyższej uczelni ma Pan jakikolwiek wpływ na podejmowanie decyzji dotyczących reform szkolnictwa wyższego?

No cóż, są oczywiście takie fora, jak Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich, której przewodzi prof. Jan Szmidt, rektor Politechniki Warszawskiej, czy Konferencja Rektorów Uczelni Technicznych, której przewodniczącym jest rektor AGH – prof. Tadeusz Słomka. To są opiniodawcze fora, które mają częsty dostęp do ministra Gowina. Ja także uczestniczyłem w wielu zebraniach i konferencjach dotyczących Ustawy 2.0. Ale bardziej się czuję jej przedmiotem i realizatorem, autorem raczej nie. Widzę w tej ustawie elementy pozytywne, ale o jej powodzeniu zadecydują fundusze na szkolnictwo wyższe i naukę, które wciąż są za małe.

Trudno powiedzieć czy ministerstwo liczy się z naszym zdaniem, wierzę, że trochę tak. Minister Kudrycka dobierała takich ludzi, którzy robili to, co ona chciała, i minister Gowin też dobiera takich ludzi, którzy robią to, czego on oczekuje i jaką ma wizję.

– Zostały Panu jeszcze dwa lata do końca kadencji. Od 1 października obowiązuje nowa Ustawa o szkolnictwie wyższym. Co to oznacza dla Politechniki Lubelskiej?

– Lata 2019–2020 to czas na wdrażanie reformy, temu podołamy, ale lata 2021–2022 to będą lata prawdy. Niezależnie od tego, jaka będzie rządzić w Polsce opcja polityczna, to reforma szkolnictwa wyższego będzie już nie do cofnięcia, jedynie będzie można coś modyfikować.

– A konkretnie?

Podstawą funkcjonowania uczelni będą dyscypliny, a nie wydziały. Dyscyplina musi zostać wysoko „zewaluowana” (czyli po prostu oceniona na A+, A lub B+). Od skali tej nowej oceny będzie zależała rzeczywista pozycja uczelni. Są pesymistyczne wizje, że to wszystko tak zaplanowano, aby uczelnie regionalne padły. Na przykład uczelnie, które uzyskają w dyscyplinach kategorię B (nie mówiąc już o C), utracą uprawnienia doktorskie i habilitacyjne. To uniemożliwi kształtowanie własnych kadr i zdolni pracownicy odejdą tam, gdzie możliwości są większe. Uczelnia uniwersytecka stanie się powoli prowincjonalną szkołą wyższą – to wizja najbardziej pesymistyczna.

– Czy Politechnika straci na tej reformie? Co jeśli partia rządząca będzie chciała osłabić regiony przez odebranie im szans na uzyskanie dobrych ocen parametrycznych?

Nie sądzę, aby taka była polityka rządu, przecież to z regionów PiS czerpie swoją siłę polityczną, więc to byłby strzał we własne kolano, gdyby do tego dopuścili. Nasza Politechnika ma dobrą klasyfikację. Wydział Mechaniczny uzyskał kategorię A+, trzy wydziały dostały kategorię A, dwa wydziały kategorię B, czyli możemy pochwalić się doskonałym wynikiem. Ale czy uda się nam go utrzymać? Czasem mi się wydaje, że lobby dużych uczelni chce utrącić uczelnie regionalne, aby dostać więcej pieniędzy. Wystarczy jeden drobny ruch w algorytmach podziału pieniędzy na subwencję uczelni i wszystko się zmieni na naszą niekorzyść. Tego się trochę obawiam.

– Co wprowadzenie reform oznacza dla studentów i doktorantów? Czego mogą się obawiać?

Nowa ustawa w nieznacznym stopniu dotyczy studentów, raczej utrzymuje ich znaczącą pozycję w organach uczelni, wzmacnia pozycję szkół doktorskich, także w zakresie warunków materialnych doktorantów.

– Biegał Pan dzisiaj rano?

– Nie, ja nie biegam rano, bo rano jestem jeszcze nieprzytomny. Wolę wieczorem, około 22.00.

– Kiedy zaczął Pan swoją przygodę z bieganiem?

– Biegałem jako zawodnik, mając 15 lat, ale po kontuzji biodra moja kariera sprintera się zakończyła. Ale w wieku trzydziestu paru lat zaczęło mi dokuczać przyspieszone bicie serca i zadyszka przy wchodzeniu na trzecie piętro. Kiedyś zobaczyłem swoją sylwetkę w lustrze. Okazało się, że mam spory brzuch. Zacząłem trochę biegać, ale na poważnie wziąłem się za to dziesięć lat temu. Dużo o tym czytałem, analizowałem. Co to znaczy biegać dużo, co znaczy mało, co znaczy szybko, co znaczy wolno. W jaki sposób biec, jakim rytmem. To rzeczywiście samodyscyplinuje.

– Pański największy sukces w bieganiu?

– Złamanie granicy 4 godzin w maratonie, a nazbierało się ich już 25. Poza tym jeden maraton przebiegłem razem z córką. Kiedy była dzieckiem, trzeba było w szkole załatwiać jej zwolnienie z wf. Ale potem to się zmieniło – weszła nawet do pierwszej setki polskich squashystek. No i ten finisz na Stadionie Narodowym, trzymając się za ręce, to są niepowtarzalne przeżycia.

– A porażka?

W tym roku nie ukończyłem Biegu Rzeźnika w Bieszczadach. Wydawało mi się, że jestem dość dobrze przygotowany, a jednak nie. W 2015 r. ukończyłem ten bieg, ale wcześniej kilka razy byłem w Bieszczadach i przebiegłem poszczególne odcinki. Tym razem spóźniłem się na punkt kontrolny 10 minut i zostałem zdyskwalifikowany, a razem ze mną kolega, z którym biegłem w parze. Postanowiłem, że więcej nie pobiegnę w Rzeźniku, bo ten układ par jest dokuczliwy. Jak człowiekowi coś nie wyjdzie, to jeden do drugiego ma jednak żal.

– Podobno ma Pan szczęście do rozmaitych sytuacji podczas biegania?

– Kiedyś natknąłem się na mężczyznę, który stał na wiadukcie między LSM a Czubami, po drugiej stronie barierki, i mówił, że skoczy. Tam rzeczywiście jest bardzo wysoko, a na dole beton. Policja długo nie przyjeżdżała, a on tak stał i stał, i zabierał się do puszczenia barierki. Zacząłem z nim rozmawiać. Był pijany. Okazało się, że przeżył zawód miłosny. Użyłem pewnego sformułowania odnoszącego się do kobiet, które zresztą pochodzi z filmu „Testosteron”, nie będę go tu cytował. I on się rozluźnił i zaczęło z niego schodzić napięcie. W końcu przyjechali policjanci i ściągnęli go z barierki.

– Istnieje w wolnych chwilach jakieś inne życia poza bieganiem?

Lubię czytać książki szpiegowskie Forsytha, niektóre nawet znam na pamięć, np. „Afgańczyka”, „Negocjatora” czy „Kobrę”. Lubię mieć dwie książki – w oryginale i w polskim przekładzie. Ostatnio też sporo czytam o zagładzie Żydów. Mam kilka filmów, które mogę oglądać na okrągło. To „Killerzy”, „Chłopaki nie płaczą”, „Poranek kojota”, „Testosteron” czy „Lejdis”. Inteligentny dowcip jest sztuką.

 

Prof. Piotr Kacejko, rocznik 1955, inżynier, specjalista w zakresie elektryki i elektroenergetyki, profesor nauk technicznych, rektor Politechniki Lubelskiej w latach 2012–2020. Prostolinijny, z dużym poczuciem humoru, zna każde miejsce na kampusie, dużo czasu spędza w pracowniach projektowych. Maratończyk, miłośnik literatury szpiegowskiej i polskich komedii filmowych.

Zostaw komentarz