fbpx

Pod szubienicą na zamku

9 listopada 2016
Komentarze wyłączone
2 214 Wyświetleń

 

echo1930kwinr083bc-1Najsłynniejszy kat II Rzeczypospolitej Stefan Maciejewski pochwalił Lublin. A konkretnie lubelskie więzienie. W wywiadzie udzielonym w 1932 r. „Tajnemu Detektywowi”, popularnemu tygodnikowi kryminalno-sądowemu, „mistrz sprawiedliwości” z uznaniem wypowiadał się o więzieniu na Zamku Lubelskim. W specjalnym miejscu na dziedzińcu można było ustawić szubienicę i wykonać wyrok śmierci przez powieszenie. Gdzie indziej były problemy; egzekucje odbywały się z konieczności w pomieszczeniach do tego nieprzystosowanych, m.in. w szopach. Maciejewski znał się na rzeczy. W ciągu pięciu lat swojej pracy wykonał wyroki śmierci na około stu skazanych, w tym przynajmniej raz w Lublinie.

 

Życie za osełkę masła

 

Rodzina 50-letniego Prokopa Adamczuka mieszkała w drewnianej chacie pod lasem na skraju położonych niecałe 30 km od Chełma Wojsławic. Małżeństwo Adamczuków przysposobiło 13-letniego Wincentego Bednarczuka, którego traktowali jak rodzonego syna. Skromne życie wypełniała im praca na roli i w gospodarstwie. Jednak wszystko zmieniło się chłodnej i wietrznej nocy 23 listopada 1928 r. To wtedy mieszkańcy Wojsławic zobaczyli łunę ognia, która rozświetlała mrok od strony lasu. Płonął dom Adamczuków. Ludzie rzucili się na ratunek, ale zanim dobiegli, konstrukcja budynku zawaliła się. Byli zaskoczeni, że spod rumowiska nie wydobywał się żaden krzyk. Po dogaszeniu zgliszcz natknęli się na zwęglone zwłoki gospodarza i jego wychowanka. Miały zmasakrowane głowy. Chwilę później z piwnicy wydobyto martwe ciało gospodyni. Obok zwłok leżała zakrwawiona siekiera.

 

Policyjne ustalenia i badanie lekarskie zwłok potwierdziły, że trzyosobowa rodzina została zamordowana. Adamczukowie zginęli od wielokrotnych uderzeń ostrzem i obuchem siekiery. Dla zatarcia śladów zabójca podpalił dom ofiar i zabudowania gospodarskie. Motywem mordu był rabunek. I to dość osobliwego charakteru. Okazało się, że jedyne miejsce, jakie ocalało, to spiżarnia. Jakie było zdziwienie śledczych, kiedy okazało się, że pomieszczenie zostało kompletnie ogołocone z przechowywanego tu prowiantu, w tym kilku osełek masła.

 

Pan młody w kajdanach

Następnego dnia policjanci chodzili po wsi i przepytywali mieszkańców na okoliczność morderstwa Adamczuków. Uzyskane informacje naprowadziły śledczych na trop zbrodniarza. Okazało się, że w jednym z domów w Wojsławicach trwała uczta weselna Stanisława Jabłońskiego, pochodzącego z sąsiedniej wsi Majdan Tuczewski. Stoły były suto zastawione, obficie lał się alkohol. Jednak wesele miało nieoczekiwany finał. Oto bowiem do domu weszli umundurowani policjanci i na oczach zdumionych gości zakuli w kajdany pana młodego.

 

Oskarżono go o napad i morderstwo trzyosobowej rodziny. Jabłoński początkowo wszystkiego się wypierał, ale gdy podczas rewizji znaleziono część skradzionej żywności (m.in. osełkę masła, na której jeszcze widniały ślady krwi ofiar), przyznał się do popełnienia zbrodni. Łupy z rabunku były potrzebne do urządzenia uczty weselnej. O swoich zamiarach opowiedział bratu, z którym zdecydowali się dzień przed weselem napaść na stojący na uboczu Wojsławic dom Adamczuków. Zdeterminowany pan młody ciosami siekiery pozbawił życia całą rodzinę. Następnie z bratem zabrali pieniądze i zapasy jedzenia, podpalili zabudowania, po czym uciekli do lasu. Dla policji najcenniejszą wskazówką okazała się właśnie kradzież żywności. Gdy śledczy dowiedzieli się o weselu młodego Jabłońskiego, byli już niemal pewni, kto dokonał zbrodni. Sąd Okręgowy w Lublinie w 1929 r. uznał winę braci Jabłońskich i skazał ich na kary ciężkiego bezterminowego więzienia. Jednak prokurator uznał, że dożywocie to za mało dla potrójnego mordercy. Lubelski Sąd Apelacyjny po rozpatrzeniu odwołania oskarżyciela skazał Stanisława Jabłońskiego na karę śmierci przez powieszenie. Prezydent RP Ignacy Mościcki, do którego skazaniec zwrócił się z prośbą o ułaskawienie, nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących i z przysługującego mu prawa nie skorzystał. Zdecydowano, że egzekucja zbrodniarza odbędzie się na początku 1930 r.

 

Sensacja w Lublinie

pocztowkaW wywiadzie dla „Tajnego Detektywa” kat Maciejewski mówił, że „egzekucje odbywają się w tajemnicy”. Jednak w dwudziestoleciu międzywojennym opinia publiczna, zwłaszcza w miastach, często wiedziała, kiedy i gdzie nastąpi wykonanie najwyższego wymiaru kary. A także kto założy skazańcowi stryczek na szyję. Informowały o tym m.in. afisze na słupach ogłoszeniowych oraz prasa. O zaplanowanych egzekucjach pisano tak, jak dziś zapowiada się imprezy sportowe czy koncerty muzyczne. Nie inaczej było w przypadku Stanisława Jabłońskiego. „W najbliższych dniach wykonany ma być w Lublinie wyrok śmierci na zbrodniarzu St. Jabłońskim. Stracenie nastąpi przez powieszenie. W Lublinie będzie to pierwsze wykonanie wyroku śmierci od czasu odzyskania niepodległości” – donosił „Głos Lubelski” 19 stycznia 1930 r. Dziennikarze nie omieszkali poinformować, że wykonawcą wyroku śmierci będzie słynny kat Maciejewski. Słynny, bo po pierwsze był na etacie kata zatrudnionego przez Ministerstwo Sprawiedliwości, a po drugie znany był z barwnego, hulaszczego życia.

Niezależnie od miejsca stracenia skazanego, egzekucjom zawsze towarzyszył nieco teatralny ceremoniał. Jednym z jego elementów było ostatnie życzenie skazańca, które wymiar sprawiedliwości powinien spełnić. Naturalnie jeśli mieściło się w granicach zdrowego rozsądku. Gdyby skazaniec zażyczył sobie np. sprowadzenia Jana Kiepury i koncertu mistrza, raczej na pewno spotkałby się z odmową. Ostatnie życzenie mordercy rodziny Adamczuków jednak nie było specjalnie skomplikowane. – Wódki i papierosów! – zadysponował bez namysłu Stanisław Jabłoński na kilkadziesiąt minut przed śmiercią, gdy przygotowana przez pomocników Maciejewskiego szubienica wznosiła się na dziedzińcu lubelskiego zamku.

 

Sprawiedliwości stało się zadość

Zamek w Lublinie zaczął funkcjonować jako więzienie w czasach zaborów i pozostał nim do lutego 1954 roku. Przetrzymywani tu byli zarówno przestępcy kryminalni, jak i więźniowie polityczni, a w czasie II wojny światowej i po zakończeniu okupacji niemieckiej na zamek trafiali działacze konspiracyjni, żołnierze podziemia niepodległościowego i wszelkiego rodzaju „wrogowie ludu”. Wielu z nich zostało straconych i zamęczonych na śmierć. Uznani za najgroźniejszych odbywali karę w donżonie, czyli w zbudowanej w XIII wieku baszcie i nazywanej wieżą księcia Daniela. Więźniowie mówili na to miejsce „Baśka” (zapewne zdrobnienie od baszty), ale swojskie określenie nijak się miało do panujących tu warunków. Stare mury, wilgoć, ciasnota i odór fekaliów z dołów kloacznych skutecznie zmiękczały opór. Na dziedzińcu zamkowym, który dziś zwiedzają turyści, odbywały się egzekucje skazanych na karę śmierci. W świadomości lublinian zamek nie kojarzył się z zabytkową budowlą historyczną, którą przez kilka wieków ze wszystkich stron otaczała gwarna dzielnica żydowska, lecz przywodził na myśl kraty i surowy więzienny regulamin.

 

Wbrew wcześniejszym informacjom, ponura scena stracenia Stanisława Jabłońskiego miała miejsce nie pod koniec stycznia, a dopiero 23 marca 1930 r. W tym dniu w całym kraju panowała piękna, słoneczna pogoda. W Lublinie odnotowano 10 stopni C. Piłkarze rozegrali pierwsze mecze wiosennej rundy rozgrywek ligowych; Warszawianka odniosła sensacyjne zwycięstwo 3 do 1 nad Garbarnią Kraków. Najważniejszym tematem doniesień prasowych było przesilenie w rządzie, kierowanym po raz piąty przez Kazimierza Bartla.

 

Dziennik „Echo” z dn. 25 marca 1930 r. podał, że o godzinie 23.00 do więzienia lubelskiego przybyli prokurator i lekarz. Na kwadrans przed północą wyprowadzono Jabłońskiego na dziedziniec. Przy szubienicy, w świetle płonącego łuczywa, czekał kat Maciejewski. Postawny ciemnowłosy mężczyzna miał na sobie czarny żakiet i cylinder, natomiast na dłoniach, zgodnie z przepisami, miał białe jedwabne rękawiczki. Po odczytaniu wyroku, wraz z wybiciem północy, sprawiedliwości stało się zadość. Chwilę później kat ściągnął rękawiczki i rzucił je pod nogi wisielca. Po upływie przepisowego kwadransa ostatnią formalnością było stwierdzenie przez lekarza zgonu skazańca.

 

Kat w depresji

Maciejewski ze względu na swoją profesję budził grozę, ale jednocześnie cieszył się dużym zainteresowaniem społeczeństwa. Był nieomal celebrytą. Młody, elegancko ubrany i sympatyczny podobno unikał kontaktów z prasą, ale reporterzy i tak zawsze znaleźli sposobność na przeprowadzenie z nim wywiadu. O Maciejewskim śpiewano piosenki (słynny „Bal na Gnojnej” Stanisława Grzesiuka), a rewolucyjny poeta Władysław Broniewski uwiecznił kata w jednym z wierszy.

 

Stefan Maciejewski (niekiedy jego nazwisko stosowano wymiennie z Maciejowskim) naprawdę nazywał się Alfred Kalt (lub Kaltbaum) i zaistniał w świadomości Polaków pod koniec lat 20. Zanim dostał etat w ministerstwie, wyroki w Polsce były wykonywane przez pluton egzekucyjny przez rozstrzelanie. Od 1927 roku do wybuchu II wojny światowej pracowało trzech katów, z których najbardziej barwną postacią zdecydowanie był właśnie Maciejewski. Zawodowo czas dzielił między warszawskie więzienie na Mokotowie oraz inne więzienia w Polsce. Za dyspozycyjność Maciejewski otrzymywał 400 zł miesięcznie, a za każdy wykonany wyrok 100 zł, co było sporą sumą, biorąc pod uwagę, że średnie wynagrodzenie w Polsce w latach 30. wynosiło 200 zł.

 

doznon-2Kiedy Stefan Maciejewski wieszał w Lublinie Stanisława Jabłońskiego, był w pełni zawodowej formy. Jednakże dwa lata później popadł w tarapaty. Słabością kata był alkohol i życie ponad stan, co zakończyło się zajęciem majątku przez komornika. Ministerstwo Sprawiedliwości nie zamierzało dłużej tolerować alkoholika i jego ekscesów. W 1932 roku po serii pijackich skandali Maciejewski został z hukiem wyrzucony z posady. Nie mógł potem znaleźć pracy. Z miernym skutkiem otworzył szkołę nauki języka niemieckiego i wydał pamiętniki, w których opisał szczegóły wykonywanych wyroków oraz ostatnie wyznania skazanych. Ze względu na klauzulę poufności sprawą zajął się prokurator. Załamany psychicznie próbował zimą 1936 r. w parku na Czerniakowie w Warszawie popełnić samobójstwo, wieszając się na drzewie. Nie udało się, za słabo zawiązał stryczek. Tłumaczył się, że dawno już nikogo nie wieszał i wyszedł z wprawy. Po tym wydarzeniu dalsze losy najsłynniejszego kata II Rzeczypospolitej pozostają nieznane.

 

Pod szubienicą na zamku

 

Tekst Mariusz Gadomski

Foto Marek Podsiadło, archiwum

Najsłynniejszy kat II Rzeczypospolitej Stefan Maciejewski pochwalił Lublin. A konkretnie lubelskie więzienie. W wywiadzie udzielonym w 1932 r. „Tajnemu Detektywowi”, popularnemu tygodnikowi kryminalno-sądowemu, „mistrz sprawiedliwości” z uznaniem wypowiadał się o więzieniu na Zamku Lubelskim. W specjalnym miejscu na dziedzińcu można było ustawić szubienicę i wykonać wyrok śmierci przez powieszenie. Gdzie indziej były problemy; egzekucje odbywały się z konieczności w pomieszczeniach do tego nieprzystosowanych, m.in. w szopach. Maciejewski znał się na rzeczy. W ciągu pięciu lat swojej pracy wykonał wyroki śmierci na około stu skazanych, w tym przynajmniej raz w Lublinie.

 

Życie za osełkę masła

 

Rodzina 50-letniego Prokopa Adamczuka mieszkała w drewnianej chacie pod lasem na skraju położonych niecałe 30 km od Chełma Wojsławic. Małżeństwo Adamczuków przysposobiło 13-letniego Wincentego Bednarczuka, którego traktowali jak rodzonego syna. Skromne życie wypełniała im praca na roli i w gospodarstwie. Jednak wszystko zmieniło się chłodnej i wietrznej nocy 23 listopada 1928 r. To wtedy mieszkańcy Wojsławic zobaczyli łunę ognia, która rozświetlała mrok od strony lasu. Płonął dom Adamczuków. Ludzie rzucili się na ratunek, ale zanim dobiegli, konstrukcja budynku zawaliła się. Byli zaskoczeni, że spod rumowiska nie wydobywał się żaden krzyk. Po dogaszeniu zgliszcz natknęli się na zwęglone zwłoki gospodarza i jego wychowanka. Miały zmasakrowane głowy. Chwilę później z piwnicy wydobyto martwe ciało gospodyni. Obok zwłok leżała zakrwawiona siekiera.

 

Policyjne ustalenia i badanie lekarskie zwłok potwierdziły, że trzyosobowa rodzina została zamordowana. Adamczukowie zginęli od wielokrotnych uderzeń ostrzem i obuchem siekiery. Dla zatarcia śladów zabójca podpalił dom ofiar i zabudowania gospodarskie. Motywem mordu był rabunek. I to dość osobliwego charakteru. Okazało się, że jedyne miejsce, jakie ocalało, to spiżarnia. Jakie było zdziwienie śledczych, kiedy okazało się, że pomieszczenie zostało kompletnie ogołocone z przechowywanego tu prowiantu, w tym kilku osełek masła.

 

Pan młody w kajdanach

Następnego dnia policjanci chodzili po wsi i przepytywali mieszkańców na okoliczność morderstwa Adamczuków. Uzyskane informacje naprowadziły śledczych na trop zbrodniarza. Okazało się, że w jednym z domów w Wojsławicach trwała uczta weselna Stanisława Jabłońskiego, pochodzącego z sąsiedniej wsi Majdan Tuczewski. Stoły były suto zastawione, obficie lał się alkohol. Jednak wesele miało nieoczekiwany finał. Oto bowiem do domu weszli umundurowani policjanci i na oczach zdumionych gości zakuli w kajdany pana młodego.

 

Oskarżono go o napad i morderstwo trzyosobowej rodziny. Jabłoński początkowo wszystkiego się wypierał, ale gdy podczas rewizji znaleziono część skradzionej żywności (m.in. osełkę masła, na której jeszcze widniały ślady krwi ofiar), przyznał się do popełnienia zbrodni. Łupy z rabunku były potrzebne do urządzenia uczty weselnej. O swoich zamiarach opowiedział bratu, z którym zdecydowali się dzień przed weselem napaść na stojący na uboczu Wojsławic dom Adamczuków. Zdeterminowany pan młody ciosami siekiery pozbawił życia całą rodzinę. Następnie z bratem zabrali pieniądze i zapasy jedzenia, podpalili zabudowania, po czym uciekli do lasu. Dla policji najcenniejszą wskazówką okazała się właśnie kradzież żywności. Gdy śledczy dowiedzieli się o weselu młodego Jabłońskiego, byli już niemal pewni, kto dokonał zbrodni.

 

Sąd Okręgowy w Lublinie w 1929 r. uznał winę braci Jabłońskich i skazał ich na kary ciężkiego bezterminowego więzienia. Jednak prokurator uznał, że dożywocie to za mało dla potrójnego mordercy. Lubelski Sąd Apelacyjny po rozpatrzeniu odwołania oskarżyciela skazał Stanisława Jabłońskiego na karę śmierci przez powieszenie. Prezydent RP Ignacy Mościcki, do którego skazaniec zwrócił się z prośbą o ułaskawienie, nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących i z przysługującego mu prawa nie skorzystał. Zdecydowano, że egzekucja zbrodniarza odbędzie się na początku 1930 r.

 

Sensacja w Lublinie

W wywiadzie dla „Tajnego Detektywa” kat Maciejewski mówił, że „egzekucje odbywają się w tajemnicy”. Jednak w dwudziestoleciu międzywojennym opinia publiczna, zwłaszcza w miastach, często wiedziała, kiedy i gdzie nastąpi wykonanie najwyższego wymiaru kary. A także kto założy skazańcowi stryczek na szyję. Informowały o tym m.in. afisze na słupach ogłoszeniowych oraz prasa. O zaplanowanych egzekucjach pisano tak, jak dziś zapowiada się imprezy sportowe czy koncerty muzyczne. Nie inaczej było w przypadku Stanisława Jabłońskiego. „W najbliższych dniach wykonany ma być w Lublinie wyrok śmierci na zbrodniarzu St. Jabłońskim. Stracenie nastąpi przez powieszenie. W Lublinie będzie to pierwsze wykonanie wyroku śmierci od czasu odzyskania niepodległości” – donosił „Głos Lubelski” 19 stycznia 1930 r. Dziennikarze nie omieszkali poinformować, że wykonawcą wyroku śmierci będzie słynny kat Maciejewski. Słynny, bo po pierwsze był na etacie kata zatrudnionego przez Ministerstwo Sprawiedliwości, a po drugie znany był z barwnego, hulaszczego życia.

 

Niezależnie od miejsca stracenia skazanego, egzekucjom zawsze towarzyszył nieco teatralny ceremoniał. Jednym z jego elementów było ostatnie życzenie skazańca, które wymiar sprawiedliwości powinien spełnić. Naturalnie jeśli mieściło się w granicach zdrowego rozsądku. Gdyby skazaniec zażyczył sobie np. sprowadzenia Jana Kiepury i koncertu mistrza, raczej na pewno spotkałby się z odmową. Ostatnie życzenie mordercy rodziny Adamczuków jednak nie było specjalnie skomplikowane. – Wódki i papierosów! – zadysponował bez namysłu Stanisław Jabłoński na kilkadziesiąt minut przed śmiercią, gdy przygotowana przez pomocników Maciejewskiego szubienica wznosiła się na dziedzińcu lubelskiego zamku.

 

Sprawiedliwości stało się zadość

Zamek w Lublinie zaczął funkcjonować jako więzienie w czasach zaborów i pozostał nim do lutego 1954 roku. Przetrzymywani tu byli zarówno przestępcy kryminalni, jak i więźniowie polityczni, a w czasie II wojny światowej i po zakończeniu okupacji niemieckiej na zamek trafiali działacze konspiracyjni, żołnierze podziemia niepodległościowego i wszelkiego rodzaju „wrogowie ludu”. Wielu z nich zostało straconych i zamęczonych na śmierć. Uznani za najgroźniejszych odbywali karę w donżonie, czyli w zbudowanej w XIII wieku baszcie i nazywanej wieżą księcia Daniela. Więźniowie mówili na to miejsce „Baśka” (zapewne zdrobnienie od baszty), ale swojskie określenie nijak się miało do panujących tu warunków. Stare mury, wilgoć, ciasnota i odór fekaliów z dołów kloacznych skutecznie zmiękczały opór. Na dziedzińcu zamkowym, który dziś zwiedzają turyści, odbywały się egzekucje skazanych na karę śmierci. W świadomości lublinian zamek nie kojarzył się z zabytkową budowlą historyczną, którą przez kilka wieków ze wszystkich stron otaczała gwarna dzielnica żydowska, lecz przywodził na myśl kraty i surowy więzienny regulamin.

 

Wbrew wcześniejszym informacjom, ponura scena stracenia Stanisława Jabłońskiego miała miejsce nie pod koniec stycznia, a dopiero 23 marca 1930 r. W tym dniu w całym kraju panowała piękna, słoneczna pogoda. W Lublinie odnotowano 10 stopni C. Piłkarze rozegrali pierwsze mecze wiosennej rundy rozgrywek ligowych; Warszawianka odniosła sensacyjne zwycięstwo 3 do 1 nad Garbarnią Kraków. Najważniejszym tematem doniesień prasowych było przesilenie w rządzie, kierowanym po raz piąty przez Kazimierza Bartla.

 

Dziennik „Echo” z dn. 25 marca 1930 r. podał, że o godzinie 23.00 do więzienia lubelskiego przybyli prokurator i lekarz. Na kwadrans przed północą wyprowadzono Jabłońskiego na dziedziniec. Przy szubienicy, w świetle płonącego łuczywa, czekał kat Maciejewski. Postawny ciemnowłosy mężczyzna miał na sobie czarny żakiet i cylinder, natomiast na dłoniach, zgodnie z przepisami, miał białe jedwabne rękawiczki. Po odczytaniu wyroku, wraz z wybiciem północy, sprawiedliwości stało się zadość. Chwilę później kat ściągnął rękawiczki i rzucił je pod nogi wisielca. Po upływie przepisowego kwadransa ostatnią formalnością było stwierdzenie przez lekarza zgonu skazańca.

 

Kat w depresji

Maciejewski ze względu na swoją profesję budził grozę, ale jednocześnie cieszył się dużym zainteresowaniem społeczeństwa. Był nieomal celebrytą. Młody, elegancko ubrany i sympatyczny podobno unikał kontaktów z prasą, ale reporterzy i tak zawsze znaleźli sposobność na przeprowadzenie z nim wywiadu. O Maciejewskim śpiewano piosenki (słynny „Bal na Gnojnej” Stanisława Grzesiuka), a rewolucyjny poeta Władysław Broniewski uwiecznił kata w jednym z wierszy.

 

Stefan Maciejewski (niekiedy jego nazwisko stosowano wymiennie z Maciejowskim) naprawdę nazywał się Alfred Kalt (lub Kaltbaum) i zaistniał w świadomości Polaków pod koniec lat 20. Zanim dostał etat w ministerstwie, wyroki w Polsce były wykonywane przez pluton egzekucyjny przez rozstrzelanie. Od 1927 roku do wybuchu II wojny światowej pracowało trzech katów, z których najbardziej barwną postacią zdecydowanie był właśnie Maciejewski. Zawodowo czas dzielił między warszawskie więzienie na Mokotowie oraz inne więzienia w Polsce. Za dyspozycyjność Maciejewski otrzymywał 400 zł miesięcznie, a za każdy wykonany wyrok 100 zł, co było sporą sumą, biorąc pod uwagę, że średnie wynagrodzenie w Polsce w latach 30. wynosiło 200 zł.

 

Kiedy Stefan Maciejewski wieszał w Lublinie Stanisława Jabłońskiego, był w pełni zawodowej formy. Jednakże dwa lata później popadł w tarapaty. Słabością kata był alkohol i życie ponad stan, co zakończyło się zajęciem majątku przez komornika. Ministerstwo Sprawiedliwości nie zamierzało dłużej tolerować alkoholika i jego ekscesów. W 1932 roku po serii pijackich skandali Maciejewski został z hukiem wyrzucony z posady. Nie mógł potem znaleźć pracy. Z miernym skutkiem otworzył szkołę nauki języka niemieckiego i wydał pamiętniki, w których opisał szczegóły wykonywanych wyroków oraz ostatnie wyznania skazanych. Ze względu na klauzulę poufności sprawą zajął się prokurator. Załamany psychicznie próbował zimą 1936 r. w parku na Czerniakowie w Warszawie popełnić samobójstwo, wieszając się na drzewie. Nie udało się, za słabo zawiązał stryczek. Tłumaczył się, że dawno już nikogo nie wieszał i wyszedł z wprawy. Po tym wydarzeniu dalsze losy najsłynniejszego kata II Rzeczypospolitej pozostają nieznane.

 

 

Przy pisaniu artykułu korzystałem z informacji zawartych w:

„Halo Łódzkie. Dziennik Bezpartyjny, 1928, nr 325

„Echo”, 1930, nr 17

„Echo”, 1930, nr 83

„Tajny Detektyw”, 1932, nr 20

http://teatrnn.pl/leksykon/kalendarium/wydarzenie/1753

http://teatrnn.pl/instrukcja/tajemniczy-lublin/

 

 

 

 

 

 

Przy pisaniu artykułu korzystałem z informacji zawartych w:

„Halo Łódzkie. Dziennik Bezpartyjny, 1928, nr 325

„Echo”, 1930, nr 17

„Echo”, 1930, nr 83

„Tajny Detektyw”, 1932, nr 20

http://teatrnn.pl/leksykon/kalendarium/wydarzenie/1753

http://teatrnn.pl/instrukcja/tajemniczy-lublin/

 

 

 

 

Komenatrze zostały zablokowane