fbpx

Różowe łabędzie nad Ursynowem

15 marca 2016
Komentarze wyłączone
1 080 Wyświetleń

Maria 17Naszą znajomość zaczynamy od toastu wzniesionego brzoskwiniowym likierem w mieszkaniu-pracowni znajdującym się na ostatnim piętrze w bloku na Ursynowie. Widok z rozległego tarasu obejmuje i te dalekie, i te bliskie dachy nowych i starszych osiedli tej części Warszawy. Maria Wollenberg-Kluza twierdzi, że lubi mieszkać na ostatnim piętrze, bo nikt jej nie chodzi po głowie, tylko ptaki. Jest tu też dużo światła – tego, co jest najbardziej istotne dla malarza kolorysty. Artystka wspomina, że pierwszym ważnym obrazem, a może nawet najważniejszym w jej życiu, był ten namalowany przez jej ojca. Przedstawia kilkuletnią dziewczynkę w letniej kretonowej sukience w kwiatki siedzącą na balkonie zabytkowej willi w Puławach.

Tak więc jest likier, światło, dużo światła, kilkadziesiąt posegregowanych obrazów czekających na transport na kolejne wystawy, rodzinne pamiątki, katalogi wystaw i albumy o sztuce. I wydobywający się z kuchni zapach pieczonej właśnie domowej pizzy. Jest też pan mąż – wielbiciel afrykańskich gatunków kawy i ekonomicznych wywodów Miltona Friedmana, ale przede wszystkim admirator nie tylko talentu, ale i tego wszystkiego, co składa się na osobowość i życiorys Marii Wollenberg-Kluzy. Peroruje na każdy poruszony temat, ona go wnikliwie słucha, uśmiecha się, wtrąca pojedyncze zdania. Pięknie, zwłaszcza że są już ze sobą prawie 50 lat. Ale zanim artystka zakochała się nieprzytomnie w swoim przyszłym mężu (w końcu, bo na początku, kiedy spotkali się na zabawie karnawałowej w klubie studenckim, to wcale tak to od razu nie wyglądało), miała za sobą pierwszy etap swojego życia związany z Puławami. A jeśli ktoś mówi o zaczarowanym dzieciństwie, to w jej przypadku tak właśnie to wyglądało.

Balkon nad drogą do Kazimierza

Maria 15Jej dom rodzinny ma długą i piękną historię. Modrzewiowy, dwuczłonowy z dwoma mansardowymi dachami, na górze z półokrągłymi oknami i z ozdobną stolarką do dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych w Puławach. Został zbudowany przez adiutanta Tadeusza Kościuszki Józefa Rautenstraucha i jego żonę Łucję, autorkę popularnych w XIX wieku powieści podróżniczych, przyjaciółkę Mickiewicza, Norwida i Niemcewicza. Wyposażona w dzieła sztuki i spory księgozbiór willa wpisywała się w intelektualny klimat Puław, które wówczas nazywały się Nową Aleksandrią. Bywali tu wolnomularze, pisarze i artyści. Przed wybuchem II wojny światowej dom sprezentował rodzicom Marii wuj jej ojca. Obdarowany przez niego Piotr Wollenberg pochodził z zamożnej warszawskiej rodziny o skandynawskich korzeniach. Jego stryj był ambasadorem szwedzkim w Warszawie w czasach carskich. Z kolei dziadek Marii handlował diamentami z dworem królowej Wiktorii i mieszkał przy warszawskim Rynku Starego Miasta. Na kartach historii pięknie zapisało się rodzeństwo ojca artystki. Brat był legionistą Piłsudskiego, zginął w sierpniu 1920 roku. Siostra była sanitariuszką w legionach, a w czasie wojny służyła w stopniu kapitana w Batalionach Chłopskich. W latach 30. Piotr Wollenberg ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, w pracowni Tadeusza Pruszkowskiego, kolorysty i miłośnika plenerów malarskich organizowanych w Kazimierzu nad Wisłą, tych samych, o których pisała Maria Kuncewiczowa w „Dwóch księżycach”. Podczas okupacji Piotr pracował na poczcie w Garwolinie oraz prowadził nielegalną drukarnię dla warszawskiego okręgu AK. Został aresztowany przez NKWD i z wyrokiem 9 lat trafił do więzienia w Rawiczu. Wypuszczono go w 1947 roku na mocy amnestii i dzięki sporej łapówce. Po przyjeździe do Puław zaczął pracować w Instytucie Rolniczym jako fotograf, później został nauczycielem rysunku w szkole krawieckiej, jeszcze później znalazł się w zespole artystów odnawiających lubelską starówkę. Po powrocie z więzienia Willa „Cienista” szybko stała się dla licznych znajomych artystów przystankiem w podróży do oddalonego o kilkanaście kilometrów Kazimierza nad Wisłą, z którym po wojnie związali się malarze Antoni Michalak, Zenon Kononowicz, Piotr Potworowski. Wkrótce w puławskiej willi powstał Dom Pracy Twórczej dla malarzy, grafików i rzeźbiarzy. Imponująca aleja drzew, która wiodła w kierunku Kazimierza, którą chętnie malowała akwarelami madame Barbara z Grotenów Czernof w XIX wieku i wielu innych po niej, a którą widać było w całej okazałości z balkonu willi, stała się jednym z ulubionych tematów artystów goszczących w willi Wollenbergów.

Rozszumiały się wierzby płaczące

Obrazy 1Kiedy aresztowano ojca artystki, jej matka była w zaawansowanej ciąży. Wanda Wollenberg pochodziła ze Skarżyska-Kamiennej, kształciła się w Warszawie i Krakowie, gdzie przed wojną skończyła Seminarium Rzemiosł. To ona wyhaftowała zaprojektowane przez Piotra sztandary, które dekorowały pawilon polski na Międzynarodowej Wystawie EXPO w Paryżu w 1937 roku. W późniejszym czasie pracowała jako kostiumolog, stała się również cenionym pedagogiem. Podczas okupacji niemieckiej prowadziła sierociniec w Parysowie koło Garwolina dla dzieci uratowanych z pacyfikacji Zamojszczyzny. Już po aresztowaniu męża przeprowadziła się do Puław i zamieszkała w willi przy ulicy Zielonej. Latem 1945 roku w prowizorycznej izbie porodowej w pobliskim domu kultury, obok którego właśnie maszerowali żołnierze, śpiewając „Rozszumiały się wierzby płaczące”, urodziła się Maria. Swojego ojca poznała dopiero dwa lata później. Najstarsze wspomnienia z dzieciństwa kojarzą się jej z zapachem farb, terpentyny, rozłożonymi kartonami, papierem i blejtramami. Ojciec dużo malował w plenerze nad pobliską Wisłą, w okolicach Kazimierza i w samym miasteczku. Dużo też rysował, miał wyjątkowo „lekką” rękę do rysunku. To, co pani Maria pamięta, to również dom pełen artystów, rozmów, sporów, śmiechu. Ludzie sztuki okazali się być naturalnym środowiskiem, w którym dorastała. Pomimo trudnej sytuacji politycznej lat 50. ciepło wspomina ten czas, choć nie ukrywa, że głównie z powodu życia podwórkowego, które toczyło się w ogrodach otaczających przedwojenne posesje i w parku założonym przez księżnę Izabellę Czartoryską, pełnego klasycystycznych budowli, do którego przylegała Willa „Cienista”. Konkluzja nie zaskakuje – z takim dzieciństwem pełnym nieprzeciętnych osobowości, wspaniałej architektury i niezwykłej urody przyrody trudno było zostać kimś innym. „To światło mnie olśniło za – Rzymską Bramą jeszcze w Puławach” napisał w latach 80. poeta i dramaturg Zbigniew Jerzyna w katalogu wystawy „Impresje hiszpańskie” w wierszu dedykowanym artystce.

Żyje się wesoło – pół żartem, pół serio

Maria 2Malowała od dziecka, twierdzi, że koloryzm był w niej od zawsze. W 1967 roku, mając 22 lata, Maria Wollenberg rozpoczęła studia na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Czuła się tam jak ryba w wodzie – wykładowcami byli artyści, wśród których dorastała, przyjaciele domu, uczestnicy plenerów w Kazimierzu. Maria zamieszkała w legendarnej Dziekance. Nad jej artystycznymi poczynaniami czuwał zaprzyjaźniony z jej rodzicami kapista Stanisław Szczepański. Wprawdzie rodzice chcieli, aby została architektem, ale mając u boku tak wybitne osobowości malarskie, przyszła na uczelnię z już nabytą wiedzą i opanowanym rzemiosłem. Studia były więc po to, aby rozwijać umiejętności, a nie je zdobywać. Jeden ze znajomych jej ojca ubolewał, że Maria idzie w złym kierunku, bo nie chciała malować modnych wówczas i tematycznie bezpiecznych martwych natur i abstrakcji. – A ja miałam inklinacje do literackości, miałam odwagę malować z fantazją i szaleństwem – wspomina. Na drugim roku związała się z pracownią Tadeusza Dominika, ucznia znakomitego polskiego kolorysty Jana Cybisa. Na pracę dyplomową przygotowała pod jego kierunkiem kilkanaście obrazów, tkaninę artystyczną pod opieką artystyczną Wojciecha Sadley’a oraz pracę pisemną poświęconą światłu w malarstwie preromatyków. Jakżeby inaczej… Dziś ma na swoim koncie setki namalowanych obrazów, blisko 150 wystaw indywidualnych i kilkaset zbiorowych w Polsce i za granicą. Nic nie przychodzi z łatwością, artystka przekonuje, że malarstwo to ciężka praca fizyczna i intelektualna. Zwłaszcza kiedy obrazy są jej wysokości, a zadawane sobie tematy mają głębszy sens i ukryte w symbolice znaczenie. Przyznaje, że ukształtowały ją przyjaźnie i to w dużej mierze te literackie. Na liście jej bliskich znajomych znajdują się nazwiska – hasła encyklopedyczne: Piotr Kuncewicz, Erna Roseinstein i Artur Sandauer, Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Eugeniusz Markowski, Józef Szajna, Tadeusz Dominik, Wojciech Siemion, Zygmunt Trziszka. Wielu z nich to autorzy wstępów do katalogów jej wystaw – crème de la crème tego, co stanowi o pisaniu o polskiej współczesnej plastyce. I jeszcze poeta Roman Śliwonik, który często gościł w domu Marii i jej męża Ludwika, i który miał swoją ulubioną teorię o różowych łabędziach lecących nad Ursynowem w stronę Kabatów. I o nieprzystawalności poety do rzeczywistości. I o tym, co takiego oczywiście nieoczywistego to oznacza i możliwego do zrozumienia przez takich właśnie ludzi, jak Maria malarka i Roman poeta.

Siedem grzechów głównych

Maria 5Moje obrazy są jakby były zaczęte, nieskończone, ale ja chcę, aby było takie wrażenie nieskończoności i niedopowiedzenia. Cieszę się, gdy interpretacja widza nie jest zbieżna z moją koncepcją – mówi artystka. To, co jest celem jej zainteresowań, to człowiek, natura, muzyka, refleksja, sprawy wiary. Maluje nie tylko duże formaty, ale i cykle składające się z 20 – 30 obrazów. Tworząc sekwencję „SALIGIA – Siedem grzechów głównych”, emanującą kolorem i energią tchnącą z każdego ruchu pędzla, czytała Dantego i Krasickiego, i „Ogród nauk” Miłosza. Literatura jest jej bliska tak jak malarstwo. Sama pisze, ale i w poezji szuka inspiracji, tak jak zaprzyjaźnieni poeci od kilkudziesięciu lat szukają w jej obrazach natchnienia. Obrazy Marii Wollenberg-Kluzy w ogóle są trudne do okiełznania. Z ekspresyjnym kolorem i bogatą symboliką sprawiają wrażenie chaosu, który po kilku chwilach jawi się jak przemyślana, logiczna i precyzyjnie zorganizowana całość. Wystawa jej prac, jaka miała miejsce w Centrum Kultury w Lublinie wiosną ubiegłego roku, zapełniła sobą całą powierzchnię ścian, które są wysokie na dwa piętra. Zebrane w jednym miejscu płótna powodowały zwielokrotnienie tej przestrzeni i ucisk w gardle, i chwilowy brak powietrza.

Maria Wollenberg-Kluza śmieje się, że jej ulubionym grzechem jest lenistwo, ale niestety nigdy w życiu nie miała na niego czasu. Opowiada o tym, co robi od prawie 70 lat, z nieustającą radością w głosie i charakterystycznym błyskiem w oku. Ma niespotykaną w sobie pogodę ducha. Ciepło opowiada o swoich synach, synowych i wnukach. Wspomina dom rodzinny w Puławach, choć ta część życia dawno jest za nią, schowana do komody z dużą ilością szuflad. Interesuje ją to, co jest tu i teraz. Smakuje życie zaklęte w kieliszku brzoskwiniowego likieru czy mieniącej się kolorami palecie z farbami. Rozmawiamy już ponad trzy godziny. Przez chwilę w tle mamy obraz namalowany po powrocie z wakacji znad morza, z jej ukochanych Dębek. Odnoszę wrażenie, że jej głowa z blond włosami, delikatny uśmiech i wyraziste śmiejące się oczy są częścią rzeczywistości z płótna. Podobnie jak dachy domów na Ursynowie i różowe łabędzie, które w tym roku jeszcze nie miały okazji przelecieć pod oknami.

Tekst Grażyna Stankiewicz

foto Marek Podsiadło

Komenatrze zostały zablokowane