fbpx

Wolę być szczęśliwa niż mieć rację

21 listopada 2018
901 Wyświetleń

Uśmiechnięta, energetyczna, diva polskiej sceny jazzowej. Wyrazista, bezpośrednia, urocza. Śpiewała z największymi, współpracowała z topem muzyków jazzowych świata. Stworzyła własny styl śpiewania, jako pierwsza użyła elektroniki do przetwarzania głosu i jego modyfikacji. Z Urszulą Dudziak w garderobie Filharmonii Lubelskiej, tuż przed koncertem promującym trasę i książkę „WYŚPIEWAM WAM WIĘCEJ” – o życiu, muzyce, o wszystkim

rozmawia Wojciech A. Mościbrodzki.

Zapytam banalnie, ale jak to się zaczęło?

Wychowałam się w Zielonej Górze, najważniejsze lata od szkoły podstawowej do matury spędziłam w Zielonej Górze. Kiedy byłam w przedmaturalnej klasie, przyjechał Krzysiu Komeda z takim teatrzykiem – kabaretem Tingel-Tangel. Tam śpiewała Sława Przybylska, Stasiu Młynarczyk, Krzysia (Krystyna) Sienkiewicz. I oni jedli kolację po swoim koncercie, a tam grał miejscowy zespół pianisty Mietka Puzickiego. I on przyszedł do Krzysia Komedy i mówi: Proszę pana, tutaj w Zielonej Górze jest taka młoda dziewczyna, która fajnie śpiewa jazz, i moim zdaniem powinien pan ją przesłuchać. No i Krzysiu nie mógł odmówić. – No dobrze, to dawaj ją – powiedział. Następnego dnia mój brat Leszek przyleciał po mnie do szkoły i mówi: – Chodź, Komeda chce cię przesłuchać. Mało co nie zemdlałam z wrażenia i pobiegłam wtedy z Leszkiem do restauracji Piastowskiej, tam na górze oni spali. Krzysiu czekał już na dole przy pianinie i pyta się: – Co śpiewasz? Mówię, znam parę standardów z repertuaru Elli i zaśpiewałam „Stompin’ at the Savoy”. Krzysiu pyta się, co robisz w wakacje. To był chyba maj, a ja już myślę, co robię w wakacje, nie wiem. A on mówi: – To przyjedź do mnie i będziesz ze mną śpiewała w klubie Pod Hybrydami. Nogi się pode mną ugięły, to jest niemożliwe. Dla mnie, dziewczyny z Zielonej Góry, Warszawa i Krzysiu Komeda, no nie. I tak się zaczęło.

I jak było?

Bardzo mile wspominam ten czas. Zosia Komedowa zajęła się mną, ogarnęła, bo niemodna fryzura i w ogóle. Byłam po prostu nieokrzesana. Zosia mówiła: masz szwabskie imię i przegrane nazwisko, pozmieniała mi wszystko i na plakacie na początku byłam Dorota Cedro, potem Dorota May. Opiekowała się mną naprawdę fenomenalnie. A Krzysiu mówił do mnie: śpiewaj jak najwięcej i staraj się nie powtarzać. On dużą uwagę zwracał na to, by nie podpierać się czymś, do czego się przywiązaliśmy, trzeba mieć głowę otwartą, trzeba cały czas eksperymentować. To był dla mnie bardzo ważny okres, to spotkanie i obserwowanie. Ja się w nim strasznie podkochiwałam, tak platonicznie oczywiście, on o tym nie wiedział, on był żonaty, zresztą nie śmiałam komukolwiek o tym powiedzieć. Podpatrywałam go tak z „dwóch centymetrów”. I wiedziałam, jak on traktuje ludzi, muzyków. Na przykład: szliśmy – nie zapomnę tej sceny – po koncercie razem, bo jeździliśmy po Polsce z koncertami, i zaczepił go jakiś pijak. My wszyscy na to: spadaj, co tam się przyczepiasz do nas, nie mamy czasu. A Krzysiu zawsze przystawał w takiej sytuacji i rozmawiał, a myśmy czekali na Krzysia, a on nigdy nikogo nie olewał. Dla niego nie było mowy o tym, żeby kogokolwiek zlekceważyć czy obrazić, rzucić brzydkim słowem. On był bardzo skromny, z wielką pokorą. Niezwykły, naprawdę fenomenalny artysta, ale to wiadomo. To tak jak powiedzieć, że Leonardo da Vinci jest wybitny, albo Einstein. Krzysiu, on mnie nauczył wiary w siebie. To były początki mojej nauki wiary w siebie, bo ja miałam taki syndrom, że chciałabym, a boję się. Chciałam bardzo śpiewać, a bałam się, że się skompromituję, że coś zaśpiewam źle, że się wyda, że nie umiem.

I pojawia się saksofonista, później skrzypek, należący już do grona rozpoznawalnych i cenionych polskich muzyków jazzowych, Michał Urbaniak.

Kiedy poznaliśmy się z Urbaniakiem, to mi bardzo imponował, bo był taki młody, gniewny saksofonista, który niczego się nie bał. On został tak wychowany przez mamę. Wychowany po amerykańsku, nie wiadomo skąd, może przez tę miłość wręcz bałwochwalczą jego matki, która mu wmawiała: Michaś, pokaż wszystkim, Michaś, jesteś najlepszy, Michaś you’re the best. On nie miał żadnych oporów i nie widział żadnej konkurencji. Był najlepszy i w ten sposób myślał, dla mnie to było zupełnie nowe, otwierałam oczy i nie mogłam uwierzyć. I czasami trochę zazdrościłam odwagi, że on taki jest odważny i ma marzenia niesamowite. Do Ameryki musimy pojechać, do Stanów, że to jest jedyne miejsce na świecie. On był tym motorem działania i on wiedział, że musimy przygotować własną muzykę. To był początek lat 70., kiedy był już zespół Bartkowski, Jarzębski, Makowicz i my. Jeździliśmy po całej Europie, żeby szlifować muzykę, którą Michał komponował, i żeby się odnaleźć w tej muzyce. Taki miał plan, że nagramy płytę w Niemczech, i to dla CBS, a to jest dziecko Columbii, i potem z tą płytą pojedziemy do Stanów. I spróbujemy ją tam wydać. Bardzo dużo skorzystałam z tego naszego związku. Michał mnie wielu rzeczy nauczył. Przebywać z tak niezwykle utalentowanym człowiekiem, obserwować go, jak on komponuje, jak żyje tą muzyką, to było coś niesamowitego.

Wracając do Michała Urbaniaka, do opowieści Pani o pozostawionym przetworniku do jakiegoś instrumentu. Pani popróbowała i wykorzystała do modulacji głosowych, i tak powstał od zestawu na suszarce do naczyń do profesjonalnego zestawu urządzeń modyfikujących i przetwarzających Pani głos. Ewolucja-rewolucja w sposobie śpiewania scatem – czy można tak powiedzieć o stylu Dudziak?

Bardzo możliwe, że coś takiego jest, bo ja byłam, nie obowiązuje żadna fałszywa skromność, ale ja byłam pierwszą, która zaczęła śpiewać właśnie z tymi urządzeniami, przez te urządzenia i wydobywać naprawdę niezwykłe dźwięki, które były w ogóle szokiem. Właśnie na początku tej drogi w Ameryce po koncertach przychodzili ludzie i dziwili się. Recenzenci z „New York Times” mówili: – Skąd ty się w ogóle wzięłaś? Jak ty na to wpadłaś? Ja uważam, że najważniejsze są, jeśli chodzi o artystów, tożsamość, gust i nieustępliwość. To znaczy iść własną drogą, nie dać się zmanipulować. Joe Zawinul zawsze nam mówił: – Uważajcie, uważajcie, nie dajcie się tutaj zmanipulować managerowi, producentowi, że „to nie pójdzie, tego nie kupią”. Myśmy walczyli z Sal’em Rabinowiczem, naszym producentem w Columbii, kiedy wyjechaliśmy w trasę koncertową i po powrocie okazało się, że zmienił kolejność utworów, wyciął ¾ naszych improwizacji i twierdził, że to nie jest komercyjne. Musieliśmy walczyć na śmierć i życie, żeby przywrócić nasze improwizacje, które były naszą tożsamością, naszym sercem i duszą.

Jest Pani rozpoznawalną i cenioną wokalistką jazzową. Koncerty na całym świecie, festiwale, kluby, współpraca z najwybitniejszymi wykonawcami, życie w Nowym Jorku. Niesamowita energia czy raczej energetyczność. I nagle decyduje się Pani na powrót do Polski. Co chciała Pani udowodnić sobie, innym?

Bo wie Pan co, Panie Wojtku, ja przyjechałam tu po to, żeby robić tutaj świetną robotę. W Stanach nauczyłam się wielu rzeczy, chcę je tutaj przenieść, na nasz grunt, nie tylko muzyczny. Muszę Panu powiedzieć, że miałam niedawno wywiad i dziennikarka (moja koleżanka zresztą) powiedziała mi coś takiego: – Wiesz, Ula, byłam na twoim koncercie w Wilanowie w Kuźni Kulturalnej, no i muszę ci powiedzieć jedno – nie mogłam doczekać się, kiedy przestaniesz śpiewać i zaczniesz mówić. Panie Wojtku, czy jest ważne to, czy się śpiewa, czy mówi się, ważne, że dotykając ludzkich serc. Moje koncerty wyglądają w ten sposób, że śpiewam, ale też bardzo dużo mówię. Jak Pan słusznie zauważył, takie spotkania muzyczno-energetyczno-motywujące. Ludzie to kochają i potrzebują wiary w siebie przede wszystkim i potrzebę wykorzystania swojego potencjału, nie marnowanie czasu na jakieś duperele. Dlatego ona powiedziała mi to, bo ona wie, jak ja śpiewam, zna moje płyty, ale to, co robię, mówiąc, to jest zupełnie coś nowego i to jest bardzo potrzebne.

Scenę zna Pani jak mało kto, czuje się Pani na niej świetnie. I wykorzystuje ją – scenę – nie tylko do prezentacji swojego śpiewu, muzyki, ale bardzo szybko nawiązuje Pani osobisty kontakt z publicznością, przeplatając śpiew opowieściami.

Jest to sprzężenie zwrotne, ja daję dużo, ja daję wszystko, co mam najlepsze. Ale też otrzymuję, i to jest tak, że my się wzajemnie nakręcamy z publicznością. I to jest piękne, i to mnie trzyma. Pan mówi, że ja dobrze wyglądam (śmiech), myślę, że to właśnie przez to między innymi, że ja tak właśnie się wyżywam, że ja robię to, co kocham. W taki „mój” sposób daję ludziom taki świat, w którym oni się czują lepiej, są odważniejsi, zaczynają w maksymalny sposób wierzyć w siebie, że mogą góry przenosić. Taki eksperyment: 70-, 80-letnich ludzi wprowadzono do mieszkań bez luster i zaplanowano zajęcia jak dla 40-, 50-latków. Uczestniczyło w nim kilkudziesięciu seniorów. Po dwóch tygodniach poczuli się jak nastolatkowie i przestali narzekać, przestało ich boleć. To wszystko jest w naszej głowie i jak mówią Amerykanie – na czym się skupiasz, to rośnie.

Ma Pani talent coacha, mogłaby Pani prowadzić zajęcia bez konieczności określania grupy wiekowej.

Ostatnio sekunduję takiemu powiedzeniu, które pokochałam. Bardzo mi się to przydaje. Szczególnie w moim życiu prywatnym, bo mam narzeczonego, cudowny facet. Jest kapitanem żeglugi wielkiej, który dopłynął do portu przeznaczenia, czyli już nie pływa, ale rządzi, a nasze życie to jest jego statek. Ale ja też rządzę. Dlatego lubię powiedzenie: „Wolę być szczęśliwa niż mieć rację”. I wie Pan, wczoraj w Poznaniu śpiewałam koncert. I po raz pierwszy zrobiłam coś takiego, że jak powiedziałam to powiedzenie, to cała sala cudownie zareagowała. OK, zaproponowałam powtórzenie za mną tego powiedzenia i 800 osób skanduje: „Wolę być szczęśliwa niż mieć rację”. To się bardzo przydaje, naprawdę. Bo ja uważam, że autodestrukcja rozbija nasze życie, niszczy je.

Pani Ulu, słuchając Pani, chciałbym zapytać o jakże pasujący temat muzyczny w Pani repertuarze, a mianowicie „My Way”.

Panie Wojtusiu, wezmę pod uwagę (śmiech).

Zostaw komentarz