Spacery są dobre dla zdrowia i – jak pokazał koncert „Zakochani w Lublinie” – również dla ducha. Otwierająca oficjalne obchody 700-lecia miasta kantata jazzrockowa Tomasza Momota to spacer przyjemny i pełen zwrotów akcji. Ale lubelskie staromiejskie kocie łby to trasa niewygodna dla wysokich obcasów i eleganckich strojów. Były więc też potknięcia.
Wydarzenie tego typu to w pewnym sensie „samograj”, bo już sama obecność na scenie dwóch chórów akademickich (UMCS i Politechniki) i dwóch orkiestr (Orkiestry Trybunału Koronnego i Orkiestry Tomasza Momota) robi wrażenie niesamowite, zapiera dech w piersiach i rysuje uśmiech zadowolenia jeszcze przed rozpoczęciem. Robi wrażenie, ale też winduje oczekiwania pod sam sufit Centrum Spotkania Kultur. Te na pewno spełnił Tomasz Momot, pomysłodawca kantaty, jej kompozytor i dyrygent w jednej osobie, przygotowując występ, w którym wzięło udział blisko 160 artystów.
Otwarcie zatytułowane „Wschód Słońca” to utwór pierwszoligowy. Połączone ze sobą lubelskie chóry niczym w romantycznym dramacie wyśpiewywały „Co tu się działo, co tu się zadzieje”, zapowiadając tym samym wieczór pełen muzycznych niespodzianek oparty na niemal całym lubelskim gwiazdozbiorze: Krzysztof Cugowski, Urszula, Beata Kozidrak, Piotr Cugowski, Lubelska Federacja Bardów, Natalia Wilk i Jan Kondrak. Przed Tomaszem Momotem stanęło więc ciężkie zadanie przygotowania kompozycji oddających osobowość poszczególnych artystów, a jednocześnie tworzących spójną całość. I to się udało zrobić, za co dla Tomasza Momota, muzyków, chórzystów i wokalistów – chapeau bas. Były więc mocne, energetyczne wykonania Krzysztofa Cugowskiego i Piotra Cugowskiego. W przypadku pierwszego z nich uderzał osobisty kontekst w pieśni „Sen” i stylistyka przypominająca starą dobrą Budkę Suflera. Piotra Cugowskiego fantastycznie słuchało się śpiewającego o legendzie Czarciej Łapy w mocnej rockowej aranżacji. Panowie pokazali ogromną siłę swoich gardeł i znakomicie wyczuli nastroje. Były także nieco bardziej sentymentalne i wzruszające momenty, które okazały się domeną Beaty Kozidrak. Urszula, która wprawdzie chwilami pokazywała rockowy pazur, jednak gdzieś znikała. Może to kwestia kiepskiego momentami dźwięku (słowa nie zawsze były czytelne), a może nietrafionego w temperament artystki doboru piosenek. Również Jan Kondrak śpiewający o Sztukmistrzu z Lublina w tempie tanga wypadł przyjemnie dla ucha, choć w głowach został głównie refren, bo i tutaj teksty kolejnych zwrotek gdzieś zgubiły się w czasoprzestrzeni CSK. No i Natalia Wilk – znakomity głos, jednak z jednoczesnym przeświadczeniem słuchaczy, że śpiewanie to również emocjonalność, a nie tylko sztywne stanie na scenie i rola polegająca na poprawnym odśpiewaniu kolejnych piosenek. Wokalistce można polecić muzyczną ciekawostkę tego wieczoru duet Beata Kozidrak – Piotr Cugowski. Artyści wystąpili we wspólnym utworze „Noce i dnie” wyśpiewanym w formie dialogu na nutę jazzową. Mimo tak dalekiej im stylistyki było dowcipnie, radośnie i na dużym luzie. Również Lubelska Federacja Bardów ze wsparciem pozostałych artystów, która zamknęła koncert pieśnią finałową „Zróbmy sobie miasto”, wypadła bardzo sympatycznie.
Cały spektakl ubrany został w formę spaceru po Lublinie. Oprowadzającymi były Grażyna Lutosławska – także autorka scenariusza wydarzenia i Ewa Tutka – współproducent kantaty. „Chodźmy na spacer” padało z ich ust kilkukrotnie. Tymi słowami zabierały nas na przechadzkę po różnych zakątkach miasta, przy okazji przybliżając jego barwne losy. Jedyne, czego w tym spacerze zabrakło, to większego wyczucia różnicy między doniosłością a słodyczą. Miód na Lublin lał się tak gęsto, że zabijał wyrazistość muzycznego dania. Przypominanie o tworzeniu miasta miłości i żywieniu wzniosłych uczuć do Lublina przy każdej okazji zamiast dodawać elegancji, lekko ją zabierało. Kwestią sporną okazała się kreacja Ewy Tutki, przypominająca niektórym bardziej weselną sukienkę druhny niż galowy strój. Zgodność panuje jednak w kwestii konferansjerki Ewy Tutki. Było sztywno i kwadratowo. Panie zdecydowały się przeprowadzić publiczność przez koncert wzajemnym dialogiem. I o ile Grażyny Lutosławskiej, z dużym radiowym dorobkiem, słuchało się przyjemnie, o tyle Ewa Tutka zapomniała o tym, że opowiadanie to nie tylko automatyczne wypowiadanie słów, ale też cała wokół tego gra aktorska i stosowanie choćby odpowiedniej intonacji.
Podobnie rzecz się miała z tekstami do utworów przygotowanymi przez Jana Kondraka. Tak jak bić można brawa Tomaszowi Momotowi, tak Janowi Kondrakowi kilkukrotnie zabrakło pomysłu na opowiedzenie poszczególnych wydarzeń. Teksty momentami brzmiały infantylnie, jakby inspiracją było motto podobno przyświecające twórcom amerykańskich blockbusterów: „najmądrzejszy bohater ma być głupszy od najgłupszego widza”. Parokrotnie wkradły się określenia potoczne typu „fajnie” i „muza”, co raziło wymuszoną „młodzieżowością”. Założeniem koncertu miało być wysunięcie na pierwszy plan opowieści o Lublinie snutych przez artystów. Muzyka miała być tylko tłem. Okazało się, że owo tło przyćmiło pierwszy plan.
Tekst Jacek Słowik
Foto Maciej Rukasz