fbpx

KAT, CO NA TORTURACH PADŁ

21 kwietnia 2022
720 Wyświetleń

W konfrontacji z katem skazaniec był bez szans. Ucieczki spod stryczka to wymysł literatury i filmu. Na miejscu kaźni nikt poza osobami uprawnionymi (wykonującym egzekucję, naczelnikiem więzienia, przedstawicielem sądu, lekarzem, czasami duchownym) nie miał wstępu. Z całą pewnością nie dopuszczono by stronników skazańca, zamierzających go odbić.

Czasami w pracy kata dochodziło do różnych nieprzewidzianych sytuacji. Przed wiekami do obowiązków „mistrza sprawiedliwości”, jak eufemistycznie nazywano tę profesję, oprócz wykonywania kary śmierci, należało zadawanie tortur osobom, którym postawiono zarzuty popełnienia przestępstw. Zadawanie bólu miało na celu wymuszenie na oskarżonych przyznanie się do winy, ponieważ bez tego sąd nie mógł wydać wyroku skazującego. Zgodnie z dawnym prawem, przyznanie się do winy w trakcie tortur musiało zostać potwierdzone w dobrowolnym zeznaniu. W przeciwnym razie oskarżonego czekały kolejne spotkania z katem.

Na początku XVIII wieku w Lublinie sądzono Żydów z Sandomierza, oskarżonych o mord rytualny dziecka. Nie przyznali się do winy i sąd wydał ich katu na męki. W kazamatach lubelskiego Trybunału Koronnego doszło do niecodziennego zdarzenia: ducha wyzionął nie torturowany więzień, lecz kat.

Martwe dziecko przed domem rabina

18 sierpnia 1710 r. w Sandomierzu znaleziono zwłoki kilkuletniego Jerzego Krasnowskiego. Ciało dziecka leżało w pobliżu domu miejscowego rabina, Jakuba Herca. W trakcie obdukcji, przeprowadzonej na wniosek władz miasta, stwierdzono u chłopca obrażenia piersi, głowy, szyi oraz kończyn dolnych i górnych. Rany, będące następstwem poderżnięcia, pchnięcia ostrym narzędziem oraz nakłucia, zadano z dużą znajomością anatomii.

Podejrzenie o zabójstwo dziecka w celu rytualnym padło na miejscowych Żydów, m.in. na rabina Herca, jego syna i zięcia. Panował wówczas pogląd – podsycany przez duchowieństwo katolickie – że w okresie poprzedzającym żydowskie święto Pesach, wypadające mniej więcej w tym samym czasie co Wielkanoc, starozakonni porywają chrześcijańskie dzieci (najchętniej chłopców), zabijają je i wytaczają z nich krew, którą dodają do macy. Krew „pobożnych dziatek” miała im zapewnić długie życie w zdrowiu. Chociaż nigdy nie udowodniono prawdziwości tych zarzutów i Kościół formalnie odciął się od nich, to jeszcze i dziś co niektórzy panowie w koloratkach powtarzają stare bzdury.

W Sandomierzu sąd nie mógł przesłuchać podejrzanych Żydów, ponieważ ci, obawiając się zapewne posądzenia o mord i uwięzienia, uciekli do Rakowa. W sprawę wmieszał się ksiądz Stefan Żuchowski, proboszcz i oficjał sandomierski, doktor obojga praw oraz zapiekły antysemita.

Nie ograniczał się do wygłaszania oskarżycielskich kazań z ambony. Przy użyciu swoich wpływów nakazał sprowadzenie podejrzanych z Rakowa do Sandomierza i postawienie ich przed sądem za zabójstwo. Zadbał też o odpowiednią „oprawę”, inspirując związanego z Sandomierzem artystę Karola de Prevot do namalowania obrazu, przestawiającego rzekomy mord rytualny dziecka. Makabryczna scena działała na wyobraźnie widzów. Siła rażenia płótna była taka sama, jaką dziś mają zdjęcia z miejsca zbrodni na pierwszych stronach gazet.

Ksiądz Żuchowski został głównym oskarżycielem w procesie o morderstwo Jerzego Krasnowskiego. Sandomierz pozostawał wówczas w jurysdykcji lubelskiej, więc rozprawa odbywała się w Trybunale Koronnym w Lublinie.

Kat w stanie wskazującym

Zanim oskarżeni trafili do Lublina, na wniosek obrony przeprowadzono powtórną obdukcję zwłok dziecka. Pod koniec sierpnia panowały tropikalne upały. Obawiano się, że przetrzymywane w trumnie ciało ulegnie szybkiemu rozkładowi, co uniemożliwi przeprowadzenie badań. Udało się jednak uniknąć komplikacji. Druga obdukcja potwierdziła wcześniejsze ustalenia co do ilości i charakteru ran, lecz nie dała odpowiedzi, jaki czynnik je spowodował. Ale dla oskarżenia nie miało to znaczenia.

30 sierpnia rozpoczęły się w Lublinie przesłuchania obwinionych Żydów. Żaden z nich nie przyznawał się do winy. Trybunał postanowił wydać ich na męki.

W lubelskim Trybunale Koronnym na potrzeby sądu funkcjonowały dwie izby: górna i dolna. W pierwszej oskarżeni składali dobrowolne zeznania. Natomiast dolna izba, w lochu, była miejscem pracy kata.

Pomieszczenia sali tortur wypełniały przedmioty, które dziś możemy oglądać w muzeach, na starych obrazach lub w filmach historycznych. Były tam m.in. szyny do przypiekania, rota, służąca do przeciągania ciała, hiszpańskie trzewiki, metalowe śruby i wiele innych budzących grozę akcesoriów katowskich.

Tortury sandomierskich Żydów miały się rozpocząć 2 września. Wynikł jednak problem natury „kadrowej”. Otóż zapodział się gdzieś kat. Szukano go przez cały dzień po mieście. Kat odnalazł się dopiero nazajutrz. Był w stanie „mocno wskazującym”. Podejrzewano, że krewni oskarżonych, nie chcąc dopuścić do mąk, przekupili go gorzałką na miodzie.

Nadął się jak beczka i padł

Tortury zaczęły się ze sporym opóźnieniem. Przed godziną dwunastą straż sądowa wprowadziła obwinionych do lochu. Pierwszym torturowanym był niejaki Wolf. Kat na początek miał mu ogolić brodę. Pozbawienie zarostu stanowi dla ortodoksyjnych Żydów upokorzenie i jest sprzeczne z ich tradycją religijną, zapisaną w Księdze Kapłańskiej.

„Mistrz sprawiedliwości” spodziewał się, że Wolf w odruchu protestu przyzna się do winy, oszczędzając mu tym samym wysiłku. Jednak obwiniony mężnie znosił poniżające golenie. Zdenerwowany uporem kat odrzucił brzytwę i zaczął się rozglądać za szyną do przypiekania.

Nigdzie jej w pobliżu nie było, więc poszedł szukać szyny do drugiego pomieszczenia. Strażnicy, którzy pilnowali więźniów, usłyszeli naraz przeraźliwy, rozdzierający krzyk. Jeden z nich pobiegł za katem i zobaczył go słaniającego się na nogach. Jego ciało dziwnie się wzdęło, niczym beczka; chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Po krótkiej chwili padł z łoskotem na kamienną podłogę i już się z niej nie podniósł.

Zrobiło się zamieszanie. Strażnicy czym prędzej wyciągnęli kata, próbowali go cucić, ale były to próżne wysiłki, ponieważ już nie żył. O dziwnym wypadku powiadomili wójta. Do podziemi wysłano uzbrojonych rajtarów, którzy weszli tam z dużym ociąganiem. Pozostawieni przez straż więźniowie leżeli ledwie żywi, z objawami podobnymi, jakie stwierdzono u zmarłego.

Śledztwo nie wyjaśniło zagadki

Wójt zarządził dochodzenie w sprawie ustalenia przyczyn tajemniczej śmierci kata. Podejrzewano, że został zamordowany przez członków rodziny oskarżonych Żydów. Przypuszczano, że w gorzałce, którą tak hojnie się raczył w ostatnich godzinach życia, znajdowała się działająca z opóźnieniem trucizna. Ksiądz Żuchowski, który przyjechał na proces i jednostronnie go relacjonował, był tego więcej niż pewny i żądał ścigania trucicieli.

Chyba jednak nie było to morderstwo. Przecież w wyniku dziwnego wypadku ucierpieli także pozostawieni w lochu oskarżeni, którzy z pewnością nie wypili zatrutej wódki.

Według najbardziej prawdopodobnej wersji, osłabionego nadmiarem alkoholu kata zabiły opary trujących gazów, uwolnionych pod wpływem wysokiej temperatury panującej w podziemiach (w kazamatach palił się ogień, potrzebny do przypiekania szyną oskarżonych). Nie przeprowadzono dokładnego badania obdukcyjnego, toteż nie można jednoznacznie stwierdzić, co spowodowało zgon.

Śmierć kata nie sprawiła, że wstrzymano męki. Prowadził je w zastępstwie sprowadzony z Zamościa „mistrz sprawiedliwości”. Mimo bólu i strachu przed kolejnymi torturami, oskarżeni długo nie przyznawali się do zamordowania Jerzego Krasnowskiego. W październiku, z powodu szerzącej się w Lublinie epidemii dżumy, której pierwsze symptomy zaobserwowano jeszcze w lecie, proces przeniesiono do Sandomierza.

Rabin Herc zmarł w trakcie trwania procesu. Jego syn przeszedł na katolicyzm i złożył zeznania obciążające pozostałych oskarżonych. Sprawa zakończyła się dopiero w 1713 r. skazaniem trzech Żydów na karę śmierci.

Męki wciąż są stosowane

Tortury zostały w Polsce zakazane ustawą z 1776 r. W podobnym czasie zniesiono je w wielu europejskich krajach. Nie znaczy to, że całkowicie znikły. Do dziś się je stosuje w reżimach totalitarnych, w majestacie prawa – a raczej usankcjonowanego bezprawia. Nie ma już co prawda licencjonowanych, państwowych katów, ale w ich rolach doskonale odnajdują się osobnicy, wykonujący oficjalnie inne zawody, równie biegli w tym „rzemiośle”, co poprzednicy.

Być może w celu wymuszenia określonych zachowań nie używa się dziś roty i nie obuwa się torturowanych w hiszpańskie trzewiki (chociaż kto wie), jednakże repertuar stosowanych dziś fizycznych, a także psychicznych środków perswazji wcale nie jest łagodniejszy niż kilkaset lat temu.

tekst Mariusz Gadomski

foto WBP im. H. Łopacińskiego w Lublinie

Zostaw komentarz