fbpx

Kocia kołyska: Kula czasu

19 maja 2017
674 Wyświetleń

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny… Bożena M. zawsze przypomina sobie strofy z Leopolda Staffa, kiedy 1 listopada patrzy przez okno mieszkania w oczekiwaniu na tabun zbliżających się gości i kiedy nie daj Boże zamiast słonecznej mroźnej pogody, wiatr urywa głowy i trudno jest przejść z rozpostartym parasolem. Pech chce, że mieszka blisko cmentarza, a kameralny parking przed domem jest tego dnia idealny dla całej jej rodziny. Bożena M., rozbijając tłuczkiem schabowe i kończąc trzeć kilogram marchwi na surówkę, usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była tego dnia na grobach swoich bliskich. Kiedyś zapach topiącego się wosku i unosząca się delikatna mgła były nieodłącznym elementem jej dziennych i wieczornych wędrówek. Ale odkąd przeprowadziła się do kamienicy w sąsiedztwie cmentarza, tamte zapachy zastąpił unoszący się po mieszkaniu aromat smażonych kotletów, parujących ziemniaków i na deser murzynka, który tradycyjnie okazał się zakalcem i to bynajmniej nie z powodu braku poprawności politycznej w stosunku do osób czarnoskórych. Ni stąd, ni zowąd refleksje nad tarką w misce przerwał dzwonek telefonu. Jej przyjaciółka Iwona D. właśnie wróciła z grobu swoich rodziców. Już jakiś czas temu została sama z całej rodziny i dzień Wszystkich Świętych jest dla niej najtrudniejszym emocjonalnie dniem w ciągu całego roku. Kiedy próbuje przywołać wspomnienia z dzieciństwa, zawsze widzi siebie, paroletnią dziewczynkę w futerku z królików, z futrzanymi kulami zamiast guzików i wiszącymi na sznurkach z grubej włóczki rękawiczkami z jednym palcem wesoło dyndającymi na poziomie jej kozaków. W czasach jej dzieciństwa Święto Zmarłych było granicą rozdzielającą czas chodzenia w trenczach i jesionkach od czasu wkładania futer, ciężkich płaszczy z pelisą i ocieplanych butów niezależnie od temperatury powietrza. Iwona D., mając pięć czy sześć lat, uważała się za poturbowaną życiowo, gdyż nikt z jej rodziny jeszcze nie umarł i musiała chodzić na groby z przybranym wujostwem, którego rodzina mieszkała w tym miejscu od zawsze. W przeciwieństwie do jej rodziny, która przyjechała zza Buga i jeszcze nie dorobiła się własnych zmarłych. Ale to, co Iwona D. zapamiętała z tych „wypadów” najbardziej, to wesołe miasteczko z kręcącym się powoli diabelskim młynem, stojące pod murem cmentarza. Za każdym razem, kiedy przypomina sobie tę scenę, widzi roześmianego wujka Stefana, który bierze ją za rękę i razem z innymi dziećmi idzie na diabelskie koło. Słyszy delikatne skrzypienie pracującego mechanizmu i czuje lekkie podekscytowanie, unosząc się ponad konary drzew rosnących za niewysokim ogrodzeniem. Czuje, jak wchodzi w chmurę zapachów wosku i mokrych liści. I jeszcze słyszy tę niepojętą ciszę w uszach, tym bardziej wyrazistą, im wyżej wznosi się nad odgłosami miasta. Oddalanie się dźwięków ma wiele wspólnego z konfrontacją dobrych chwil i ich upadku z piedestału w jej ulubionym filmie „Titanic”, który jak nic, zdaniem Iwony D., oddaje atmosferę tego, co było i co jest. Zupełnie inaczej podchodzi do sprawy Joanna K., jak zwykle pragmatyczna do bólu i czerpiąca nadzwyczajne korzyści ze znakomicie prosperującego w dni poprzedzające wyjście na groby handlu galanterią odzieżową, zwłaszcza czapkami, toczkami, beretami, rękawiczkami, szalikami i apaszkami. Joanna K. przez wiele tygodni penetruje hurtownie i zaprasza do współpracy zaprzyjaźnione szwaczki, gdyż okazuje się, że sezonowe wymienne elementy damskiej garderoby są najbardziej pożądane w aspekcie autoprezentacji podczas nadchodzącej wiwisekcji ze spotkanymi na cmentarzu innymi członkami rodziny. Przy okazji powątpiewa w elegancję swoich klientek, które mając do wyboru kapelusze i czapki, wybierają te drugie, uważając je za wystarczające w ramach odświeżenia swojego wizerunku.

Bożena M., uporawszy się z tabunem gości i stertą brudnych naczyń, spojrzała przez okno na przechodniów targających plastikowe siatki ze zniczami. Pomyślała, że to, co mogła najlepszego dla innych, już dziś zrobiła. Teraz czas na nią i na kanapę, koc i jej ukochane „Noce i dnie”. A jutro Zaduszki.

Grażyna Stankiewicz

Zostaw komentarz