fbpx

Kocia kołyska. Z tęsknoty za budką telefoniczną

18 maja 2017
738 Wyświetleń

Tekst Grażyna Stankiewicz

Był długi, nieco obły, o zaokrąglonych rogach. O solidnej masie i jasnoniebieskim kolorze. Składał się dwóch nachodzących na siebie części, połączonych cudownie niebieskim skręconym sznurem, pachnącym świeżym plastikiem, jakim pachnie w nowych samochodach. Była połowa lat sześćdziesiątych. W innych domach stały jeszcze ebonitowe albo już plastikowe czarne telefony z dużymi okrągłymi tarczami i nieprzyjemnym w dotyku sznurem. A ten był zjawiskowy i miał niewielką okrągłą tarczę schowaną pod słuchawką. Zawsze kiedy przez niego rozmawiałam, czułam się co najmniej jak gwiazda z amerykańskiego filmu. Telefon Bella. Alexandra Grahama Bella. Przywieziony zza oceanu wzbudzał nieustający podziw domowników i zazdrość gości. Autentyczne dzieło sztuki, które przetrwało w naszym domu prawie trzydzieści lat.

 Alexander Graham Bell swoją pierwszą rozmowę telefoniczną przeprowadził

w 1876 roku. Nie mówił podniesionym głosem, tylko krótko i dobitnie wydał polecenie swojemu asystentowi. Zupełnie inaczej niż rodzice odwożący wcześnie rano dzieci do przedszkola znajdującego się w pobliżu mojego domu i załatwiający służbowe sprawy przez telefon na cały regulator, pomimo siódmej rano. Inaczej niż pani w autobusie, wyliczająca przy kilkudziesięciu współpodróżnych listę chorób, na jakie cierpi, i leków, jakie przyjmuje, oraz kiedy do domu wraca Kazik. Też inaczej w kontekście wejścia do sklepu i konieczności odczekania, aż sprzedawczyni zakończy prywatną konwersację. I zupełnie nie tak, jak pewien poirytowany mężczyzna, tłumaczący się głośnym szeptem podczas premiery w teatrze, że nie może teraz rozmawiać, gdyż właśnie jest w teatrze, i nic nie słychać, tylko jego słychać, więc proszę się wyłączyć, skoro jest już w tym teatrze!

 

Kiedy w 1992 roku w Polsce telefonia zaczęła ewoluować ze stacjonarnej w komórkową, dzięki czemu wyszła z zamkniętych przestrzeni w plener, nikt nie przewidywał, że dwadzieścia lat później cała Polska będzie na okrągło rozmawiać. Jeszcze przez dwa lata zasięg głównie był w Warszawie. W Lublinie rozmawiającego przez telefon komórkowy na ulicy spotykało się w liczbie jednego na tydzień, a aparat telefoniczny przypominający gabarytami cegłę bardziej śmieszył niż wzbudzał poczucie pożądania. Dwie dekady minęły jak jeden dzień i oto do redakcji przychodzi jegomość, który zasiada na krześle i włączając zestaw głośnomówiący, załatwia swoje biznesy, wprawiając w zakłopotanie pracujące tu osoby. Albo o 21.48 dzwoni w sprawie zaliczenia student, balujący na imprezie, przekonując, że w jego środowisku dzwonienie o tej porze do wykładowcy jest normą. Albo telefon od pani z banku, która dzwoni na prywatny numer komórkowy w sobotę o 21.00 z ofertą usługi bankowej i przekonaniem, że skoro ona pracuje o tej porze, to moim obowiązkiem jest nie tylko wysłuchanie jej, ale i zamówienie tejże oferty. I nie rozumie mojego dictum, co ona na to, jeśli ja zadzwonię do niej o drugiej, trzeciej albo czwartej nad ranem, bo często właśnie o tej porze kończę pracę.

 

I jeszcze to porykiwanie do słuchawki. Dlaczego większości wydaje się, że im głośniej mówią, tym lepiej są rozumiani? Przez kilka tygodni poruszałam się po Londynie metrem i autobusami i były to podróże odkrywcze, gdyż okazało się, że niby ta Brytania taka Wielka jest, a w środkach komunikacji miejskiej prawie nikt przez telefon nie rozmawia, podczas gdy w Polsce autobus lub pociąg przypominają jeden wielki zestaw głośnomówiący. U nas niemal każdy, komu dzwoni telefon komórkowy, zachowuje się, jakby był wybrańcem losu, czekającym na to jedno, szczególne, niebywałe, wyjątkowe i niezmiernie ważne połączenie, decydujące o jego całym życiu, dlatego telefon musi odebrać nawet kosztem zajętych rąk i braku intymności w miejscu publicznym, jakim niewątpliwie jest autobus w godzinach szczytu. Albo parking przed blokiem rano. Albo spektakl w teatrze. Albo…

Zostaw komentarz