fbpx

Kuchnia na kółkach

2 października 2015
Komentarze wyłączone
1 654 Wyświetleń

IMG_0486Food trucki, czyli mobilne punkty gastronomiczne. Zapoczątkowane i bardzo modne w USA powoli podbijają Polskę. W ciągu ostatnich pięciu lat powstało ich tutaj ponad trzysta. Kilka z nich funkcjonuje na Lubelszczyźnie i nie mogą narzekać na brak klientów. Dopasowanie do szybkiego stylu życia czy sprytny pomysł na biznes?

Wnętrze food trucka często wygląda jak kuchnia dobrze prosperującej restauracji w wersji zminiaturyzowanej. Tak mała przestrzeń nie pozwala na chaos i bałagan. Wszystko utrzymane jest w porządku i czystości, posegregowane i poukładane. Wyposażenie kuchni jest zależne od oferowanego menu. W food trucku, w którym serwuje się głównie burgery, niezbędne są lodówka do przechowywania składników, chłodziarka do napojów, blat i blacha, na której smażone jest mięso. W latach 80. i 90. nikt nie przykładał takiej wagi do jakości.Popularne wtedy kurczaki z rożna czy budki z zapiekankami podobne są tylko na pierwszy rzut oka. Mobilne bary z lat 90. to jedzenie kiepskie, często odgrzewane w mikrofalówkach czy małych piecykach– mówi Michał Skoczek z portalu „streetfoodpolska.pl”. Dzisiejsi właściciele mobilnej gastronomii są zgodni co do tego, że forma auta-kuchni w wersji sprzed kilku lat bardziej przypominała handel obwoźny niż restaurację.

IMG_0482Początki ery food trucków w Polsce to rok 2011, kiedy pierwszy taki samochód stanął na Półwyspie Helskim, gdzie był atrakcją dla wypoczywających tam turystów. Pierwsze food trucki na świecie pojawiły się w USA. Amerykański portal „History.com” korzeni biznesu upatruje w drugiej połowie XIX wieku, kiedy w 1866 roku w Teksasie powstał chuckwagon (ang. wóz z żarciem). Na pomysł wpadł niejaki Charles Goodnight, który był odpowiedzialny za zorganizowanie prowiantu podczas przeprowadzenia dwóch tysięcy sztuk bydła do Nowego Meksyku. A że droga była długa i wiodła przez prerię i terytoria Indian, przerobił wojskowy wóz określany jako studebaker (później tak nazwano jedną z legendarnych marek amerykańskich aut) na kuchnię na kółkach. Z tyłu zainstalował półki na naczynia oraz klapę, która po rozłożeniu zamieniała się w stół kuchenny. Zapakował wóz żywnością, niezbędnymi narzędziami i ruszył w drogę. Podobno jednym z przysmaków serwowanych przez Goodnighta był stek z bizona. W tym samym czasie w innej części Stanów Zjednoczonych, w mieście Nowa Anglia, zaadaptowano wóz na kawiarnię, potocznie nazywaną lunchwagon. Współczesne „auta z jedzeniem” łączą w sobie obie funkcje. Z powodzeniem dostaniemy tu pełnowartościowy posiłek, zazwyczaj też można skorzystać ze stolików. Wokół food trucków tworzą się już całe społeczności. Coraz częściej są miejscem utożsamianym z pewnym stylem i filozofią życia. W samych Stanach Zjednoczonych mobilnych restauracji jest ponad trzy miliony, a ich ilość ciągle rośnie.

Posiłek dla duszy

IMG_0663Dla Jędrzeja Wocia z Lublina wszystko zaczęło się 4 lata temu podczas wakacyjnego pobytu nad morzem. Ubrany w same kąpielówki dwudziestolatek wracał boso z jednej z helskich plaż, gdzie jeszcze przed chwilą uzbrojony w deskę i żagiel przecinał fale Bałtyku. Odkąd pamięta, spędzał na Helu każde wakacje. Najpierw pomagając w szkółce windsurfingu w zamian za niewielkie pieniądze i możliwość pływania. Później zdał egzamin instruktorski i zaczął uczyć innych. Hel to kawałek jego życia. I to właśnie tu po raz pierwszy zetknął się z food truckiem. – Zobaczyłem duże czerwone auto z napisem „100% Beef” i oniemiałem. W środku stało dwóch wyluzowanych chłopaków, którzy serwowali świeżutkie, soczyste burgery z pierwszego w Polsce food trucka – wspomina. Od tego czasu na placach i skwerach polskich miast zaroiło się od mobilnych restauracji w wielkich samochodach. Kilka z nich wrosło też w krajobraz Lublina.

IMG_0707Miłość od pierwszego spojrzenia zaowocowała jedną z trzech lubelskich kuchni na kółkach, którą jest Soul Food. Jędrzej Woć wzorem food trucka z Helu też serwuje wołowinę. Jego restauracja na co dzień stoi na rogu ulic Peowiaków i Kołłątaja. Co prawda swoją działalność opiera na franczyzie, ale wszystko zbudował praktycznie od podstaw. Kupił auto, wyposażył, przystosował. Zapaleńcy, których poznał na Helu i od których podnajął markę, pomogli mu od strony prawnej i gastronomicznej. Dzięki temu ruszył ze swoim pierwszym biznesem, który pasuje do jego stylu życia jak ulał. Sam siebie określa jako niespokojnego ducha, bywało, że na desce spędzał po kilka miesięcy w roku. A to wyklucza regularną pracę. Natomiast z food trackami może jeździć wszędzie.Wyobrażałem sobie siebie na plażach całego świata. Przez część dnia pływającego na desce, w zimie oczywiście byłyby to góry i snowboard – opowiada Jędrzej. Drugą część dnia spędzałby w postawionym opodal aucie, serwując swoim gościom burgery. Chce inspirować. Karmić swoich klientów nie tylko dosłownie, ale też dawać im pozytywną energię i pasję. Na razie jest zbyt pochłonięty rozkręcaniem biznesu, by móc już swobodnie podróżować swoją mobilną kuchnią. – Przez pierwszy rok działalności odebrałem wiele lekcji biznesu. Wiem już co działa, a co nie. Jak pracować, żeby zoptymalizować koszty i wysiłek. Teraz chcę pójść o krok dalej – stwierdza. Podjął już pierwsze wysiłki ku temu, by móc w zimie postawić swoją restaurację w górach.

Przede wszystkim pasja

IMG_0602Podobne intencje kierowały Michałem Montusiewiczem, lat 26, i dziesięć lat starszym Pawłem Wawrzyszakiem. Obaj swoje mobilne restauracje otworzyli w tym roku. Michała w dzień powszedni możemy spotkać przy wejściu do jednego z lubelskich klubów na świeżym powietrzu, gdzie raczy głodnych gości burgerami. Pogromca Głodu, bo tak nazywa się jego food truck, to sposób na samorealizację i, jak tłumaczy, „życie, a nie tylko egzystowanie”. Michał ma za sobą etat w jednej z warszawskich korporacji. Ale nie pasował mu codzienny kierat. A że zawsze lubił gotować, a jego kuchnia wzbudzała entuzjazm – zdecydował się na kupno food trucka. Razem z żoną i córeczką spakowali manatki i z nowym pomysłem na życie przyjechali do Lublina, rodzinnego miasta Michała. Nie żałują.

Z kolei Paweł prowadzi firmę budowlaną. Nie narzeka na brak zajęć ani pieniędzy. Ale gotowanie to również jego pasja. Po raz pierwszy na samochody-restauracje trafił podczas podróży do USA. Pomysł na gastronomię na kółkach zachwycił go. Swój Custom Pizza Truck sprowadził właśnie z Ameryki.Jego food truck nie ma jeszcze stałego miejsca postoju, więc spotkać go możemy na różnych festiwalach i podczas imprez masowych. Ostatnio był widziany podczas dożynek w podlubelskim Radawcu i w czasie Europejskiego Festiwalu Smaku w Lublinie. Regularnie towarzyszy też zlotom zabytkowych aut.

20 tysięcy wystarczy

IMG_0590Lubelskie food trucki serwują swoim klientom najpopularniejsze dania, czyli burgery i pizzę przygotowywane według własnych, autorskich przepisów. Jednak wachlarz potraw, jakie można dostać w mobilnych restauracjach, jest dużo większy. Są już takie, gdzie zamówimy kuchnię meksykańską, chińską, kaukaską, a nawet specjalizujące się w sushi. Ale zanim zainwestujemy w potrzebne zakupy spożywcze, trzeba najpierw kupić auto.Używany samochód to koszt 20–30 tysięcy złotych. Oczywiście, suma może urosnąć nawet o kilka zer. Wszystko zależy od rocznika i jego wyposażenia. Jędrzej Woć swoje auto złożył z dwóch, a całkowity koszt wyniósł kilkadziesiąt tysięcy złotych. Najwięcej na pojazd wydał Paweł Wawrzyszak, który kupił prawdziwą amerykańską ciężarówkę i sprowadził ją do Polski. Ale nawiązanie do klasyki ma swoją cenę – kilkaset tysięcy złotych.

Inną sprawą jest utrzymanie i obsługa auta. Poza sezonem koszt jest niewielki – opłata miejsca postojowego i regularnie czyszczenie, co zamyka się w około tysiącu złotych miesięcznie. Suma ta wzrasta nawet kilkunastokrotnie w środku sezonu. Ale wtedy, poza ceną wynajmu miejsca i środków czyszczących, dochodzą koszty pracownicze, paliwo, prąd oraz codzienne zakupy. Food truck to miejsce zbyt małe, by magazynować zapasy, więc cały asortyment uzupełniany jest na bieżąco. – W sezonie codziennie przed otwarciem kupuję wszystko, czego będę potrzebował tego dnia. Mięso, przyprawy, warzywa od lokalnych dostawców. Zgodnie z ideologią slow food – wyjaśnia Jędrzej. Dlatego w jego przypadku miesięczna, kompleksowa obsługa auta waha się od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Plus opłaty franczyzowe, które zamykają się w procencie od dochodu. Mimo to koszt jest niższy niż przy prowadzeniu restauracji stacjonarnej. Za to zyski mogą być porównywalne, mimo niewygórowanych cen.

IMG_0602Obecnie w kraju działa ponad 300 food trucków. Sporą częścią z nich kierują zapaleńcy podobni do Jędrzeja, Michała czy Pawła. Okazji do tworzenia wspólnych relacji przybywa proporcjonalnie do imprez, na które są zapraszani. Pierwszy zjazd odbył się w 2013 roku w Warszawie. – Aut stanęło zaledwie kilka. Za to ludzi przyszło blisko trzy tysiące. Jedzenie skończyło się już o godzinie 15 – wspomina Anna Maria Żurek, organizatorka cyklicznej już warszawskiej imprezy „Żarcie na kółkach”. Teraz rokrocznie zjazdów organizowanych jest kilkadziesiąt i to w różnych częściach Polski. Ponadto ten typ gastronomii idealnie sprawdza się na festiwalach czy imprezach masowych. Dlatego okazji do zacieśnienia więzi jest sporo. Popularna stała się praktyka, że przed otwarciem wszyscy spotykają się i ustalają wspólny cennik, żeby klienci, wybierając danie, mogli kierować się wyłącznie wymaganiami podniebienia. Przykłady współpracy między właścicielami food trucków można mnożyć. Podczas jednej z imprez, na której obecnych było kilka z nich, w Soul Food skończyły się bułki do burgerów. Obsługa food trucka stojącego obok podzieliła się nimi w zamian za inny składnik, którego akurat im zabrakło. Tutaj czynnik konkurencyjności odgrywa drugorzędną rolę. Bo na radość tego biznesu składają się też poczucie wspólnoty i integracja.

Tekst Jacek Słowik

Foto Krzysztof Stanek

Komenatrze zostały zablokowane