O autorskiej płycie z Andrzejem Pruszkowskim, politykiem i wieloletnim lubelskim samorządowcem, tym razem w roli muzyka, rozmawia Wojciech A. Mościbrodzki
– To Twój inny wizerunek, nie polityk, a artysta…
– Człowiek składa się z wielu bardzo różnych fragmentów – ja również. Nie jest tak, że jestem wyłącznie politykiem; jestem też mężem, ojcem, zięciem, członkiem różnego typu organizacji społecznych, religijnych, politycznych… Konsekwencją tego są różnego rodzaju działalności, które ze względu na mój charakter osobowości i charakter pokolenia, które współtworzę, powodują, że czasem się czuję jak wielofunkcyjny kombajn. Jestem aktywny w różnych obszarach, ale pilnuję też tego, aby mieć czas na realizowanie swoich pasji.
– Muzyka nie bierze się w nas znikąd.
– Muzyka po prostu we mnie tkwi i od czasu do czasu wypływa. Przez ileś lat „plumkania” na domowym pianinie udało się to spiąć w bardziej uporządkowane formy. Tekst, jak i muzyka, są mojego autorstwa. Moje piosenki opisują świat takim, jakim go widzę; pokazuję to, co uważam za ważne, a czego czasem w codziennym pośpiechu nie dostrzegamy. Każda z nich jest trochę o czymś innym, ale dotyka tego, co dla człowieka najistotniejsze – kim jest i jak powinien funkcjonować w świecie wymagającym racjonalnego używania wolności. Bo wolność i rozum to cechy, które uważam w życiu za najważniejsze. To, w jaki sposób korzystamy z wolności, przesądza o tym, czy jesteśmy bliżej dobra czy zła. To zawsze jest kwestia wyboru i stąd tytuł tej płyty – „Masz wybór”.
– To kwestia bycia na plusie, a nie na minusie…
– Lecąc klasykiem, są plusy dodatnie i plusy ujemne; chodzi o to, by tych ujemnych było jak najmniej.
– W Twoim myśleniu o muzyce ważny jest Twój świętej pamięci brat, ale też geny i znajomości z Beatą Kozidrak i Krzysztofem Cugowskim.
– Moja babcia śpiewała w chórze, a ojciec był wykształconym muzykiem – grał na chyba najtrudniejszym instrumencie – organach. Mój nieżyjący już młodszy brat Jarek, który później został liderem zespołu Sixteen, chodził ze mną na próby moich kolejnych kapel i czasem ustawiał mnie do pionu, jak należy grać i myśleć o muzyce. Owszem, cieszę się z tego, że miałem przyjemność poznać osobiście wielu muzyków, a z Beatą Kozidrak chodziłem do tej samej klasy w liceum.
– Dodajmy jeszcze inspiracje.
– Wychowywałem się muzycznie w latach 70. Z polskich kapel bez wątpienia to był Breakout, SBB i oczywiście Budka Suflera. Pierwszy raz na koncercie Budki byłem jeszcze w roku 1974, w sali gimnastycznej Szkoły Podstawowej nr 37 w Lublinie. Ich pierwsza płyta to był przełom, który wstrząsnął naszym pokoleniem. W ogóle, gdy sięgamy pamięcią do lat 70., czy nawet wcześniej, stwierdzamy, że pewne rzeczy nie przestają mieć znaczenia. To ciekawe, że mój już ponad trzydziestoletni syn słucha tej samej muzyki, co ja wtedy, uważając, że historia prawdziwego rocka skończyła się w latach 80. To było coś świeżego, niespotykanego wcześniej. Podobnie piorunujące wrażenie zrobiła na mnie pierwsza płyta SBB. Nazywała się bardzo adekwatnie „Nowy horyzont”. Albumy Budki Suflera „Cień wielkiej góry” i „Memu miastu na do widzenia” z „Pieśnią niepokorną” będą miały zawsze aktualny przekaz.
– Te albumy to klasyka idealnej równowagi muzyki i treści.
– Tego oczekuję od muzyki, której słucham i którą próbuję amatorsko uprawiać. Cenię zwłaszcza pierwszą płytę Budki, bo pod tym względem była bardzo oryginalna. Chciałem, żeby piosenki, które znalazły się na mojej płycie, także coś wyrażały. Mam nadzieję, że to się udało.
– Grałeś kiedyś z Krzysztofem Cugowskim na jednej scenie, jakie wrażenia?
– Z Krzyśkiem Cugowskim nie miałem okazji razem śpiewać (nie śmiałbym stanąć przy Mistrzu), ale faktycznie wystąpiłem kiedyś – dość spontanicznie – z Budką Suflera. Zagrałem na bis na klawiszach na koncercie Budki z okazji Dnia Solidarności z Ameryką, który zorganizowaliśmy w rocznicę ataku na World Trade Center. Wybraliśmy na szybko „The House of the Rising Sun”… Miałem wtedy na sobie garnitur, zrzuciłem więc marynarkę i zamieniłem się z kolegą, który miał na sobie jeansową bluzę. Stanąłem z drżącymi rękoma nad klawiszami i… Przyznaję, że bardzo mi się podobało, kiedy zapłonęło jakieś 30 tysięcy zapalniczek. Fajna rzecz. Pomyślałem sobie wtedy, że muzyka ma w sobie jednak dużo mocy. Nie miałem na nią nigdy zbyt wiele czasu, choć w domu mam przeróżne instrumenty, co pozwala czasami usiąść przy klawiszach czy poszarpać struny gitar.
– Moje pytanie może brzmi nieco kontrowersyjne, ale wiem, że mnie zrozumiesz. Czy to ma być kariera à la Sugar Man?
– Na to nigdy nie jest za późno. (śmiech)
– Było przecież paru muzyków, którzy zaczęli w tym samym czasie i dobrze im poszło.
– Jednego z nich uwielbiam. Nazywa się Seasick Steve. To farmer z Kalifornii, który postanowił zrobić sobie z łopaty gitarę, i to niewiarygodne, co na niej wyczynia. Pierwszą własną płytę wydał dobrze po sześćdziesiątce. Grywa z nim John Paul Jones (basista Led Zeppelin). Tak więc, mając realny talent, można zacząć w dowolnym momencie życia. Wszystkich do tego zachęcam.
Jednak – z całą pokorą – nie przewiduję, aby moja kariera muzyczna wybuchła tak silnie, jak mojego świętej pamięci brata, który z zespołem Sixteen wydał płytę, która uzyskała status platynowej. Prawie wszystkie piosenki z tego debiutanckiego krążka były przebojami, a zespół reprezentował Polskę na Eurowizji. To sporo, jak na bardzo młodego chłopaka, który odszedł zbyt wcześnie… Strata nie do odżałowania.
– Co było pierwsze w Twoim przypadku? Teksty czy muzyka?
– U mnie idą równolegle. Kiedy z tego plumkania na pianinku czy na gitarze zaczyna się pojawiać coś ciekawego, to mniej więcej już wiem, o czym. Kiedy siadałem do pisania tekstów piosenek umieszczonych na płycie, to miałem już wcześniej melodie. Klimat muzyki podpowiada, co ta muzyka chce wyrazić, wówczas wystarczy wstawić tam odpowiednie słowa i piosenka gotowa. Pierwsza piosenka z płyty – „Czy to już czas” – mówi o tym, że warto się zastanowić, dokąd pędzimy, i czy to ma jakiś sens. „Jesień idzie” to refleksja o tym, że kiedyś dojdziemy do takiego miejsca, gdzie inni już są, i że czas, który nam pozostał, warto wykorzystać, będąc zawsze sobą. „Kominkowy blues” jest bluesową pogawędką o tym, jak fajnie jest usiąść przy kominku i cieszyć się jego ciepłem i światłem. Szczęśliwie mam taki dom, a moja żona kiedyś zauważyła, jak pięknie płoną wyschnięte róże… Faktycznie spektakl, które potrafią wytworzyć, jest niepowtarzalny.
– Wróćmy do utworu tytułowego „Masz wybór”.
– On opisuje rzeczywistość, w której stale jesteśmy zobligowani do dokonywania wyborów, tak by robić rozumny użytek z własnej wolności. „Moje miasto i Ty” to z kolei taka trochę sentymentalna opowieść o ukochanym mieście, w którym żyję na co dzień, razem ze swoimi bliskimi. Trochę nawiązująca w klimacie do czechowiczowskiego podejścia do naszego miasta. Fragmenty tekstu mogą przypominać niektórym „Poemat o mieście Lublinie” (zachowując proporcje poetyckiej klasy, oczywiście). Jest też „Piosenka zakładowa” – rodzaj pastiszu, powstały w czasach, kiedy pracowałem w zarządzie PGE Dystrybucja. To piosenka o dystrybuowaniu energii elektrycznej jako istotnej dla rozwoju cywilizacji i o trudzie elektromonterów starających się dbać o to, by energii nam nie zabrakło. Napisana w trochę żartobliwym tonie, ale zaśpiewana w nawiązaniu do usłyszanego kiedyś przeze mnie hymnu Gazpromu. Z jednej strony to trochę muzyczny dowcip, z drugiej inspiracja klimatem ciężkiego rocka z gatunku Black Sabbath czy Deep Purple.
– W zupełnie innym klimacie jest następna piosenka „Szepnij”.
– To taki delikatny song o relacjach między kobietą i mężczyzną, gdzie czasami nie wszystko jest dopowiedziane. Jest tu niepokój, ale i gorące uczucie, co powoduje, że chce się czasem ściszyć głos i poprosić o to samo partnera. „Wiem, że żyję” mówi o tym, kiedy czuję się ze sobą najlepiej; to ulubiony numer znajomych muzykantów. No i na finał „Wybór kosztuje” – o tym, że za dokonane wybory trzeba płacić. Czasem wysoką cenę.
– To jest bardzo dobrze nagrana płyta, świetne brzmienie, zawodowe granie i czuć, że inspirowały Cię lata 70.
– Tak, chciałem, aby to była muzyka jak z dawnych lat, daje mi to pewien rodzaj frajdy. Jak rozmawiam o niej ze swoimi kolegami, czują się dobrze, bo wszyscy nagle młodnieją.
– Kończąc naszą rozmowę, nawiążmy do okładki, spod ciemnych okularów i kapelusza spogląda szelmowski uśmiech – facet, który opowiada o…
– O tym, żeby słuchać muzyki tak często, jak tylko będzie na to ochota, żeby mieć poczucie wewnętrznej wolności i samodzielnie oceniać otaczający nas świat, robiąc wszystko, co możliwe, by uczynić go choć odrobinę lepszym. „Drugi raz nie zaproszą nas wcale” – mamy do dyspozycji swój – ograniczony mniej lub bardziej – czas. Nie zmarnujmy go. To, co z nim zrobimy, świadczyć będzie o nas.