fbpx

Michał Hochman

19 maja 2017
3 021 Wyświetleń

Kiedy wchodzi na estradę, staje przed mikrofonem i jak zwykle uśmiechnięty wykonuje swoje piosenki, słuchające go kolejne już pokolenie jest przekonane, że przez lata niczym innym się nie zajmował, jak tylko śpiewaniem, a życie biegło mu bez kłopotów. Dla nich bowiem inny obraz artysty nie istnieje. Dla nich tak, ale dla niego, dla Michała Hochmana ‒ nie, bowiem jego drogi życia i piosenki nie zawsze były zbieżne.

 

Urodził się w 1944 roku w syberyjskim miasteczku Isilkul, 120 kilometrów od Omska, dokąd w 1939 roku jego rodziców i starszego brata Józefa wywiozło NKWD. Na szczęście już po dwóch latach tego syberyjskiego koszmaru udało się rodzinie Hochmanów wrócić do Polski. Najpierw trafili do Wrocławia, ale w dość krótkim czasie tata Michała przy pomocy Komitetu Żydowskiego uzyskał możliwość zamieszkania w Lublinie i tutaj osiedlili się na wiele lat. Początkowo zamieszkali w domu przy ulicy Lubartowskiej 18, gdzie urodziła się Irenka, siostra Michała, a po czterech latach przenieśli się do budynku przy Lubartowskiej 14.

Dzięki pobytowi na Syberii rodzicom Michała udało się uniknąć Holocaustu, ale ani on, ani jego rodzeństwo nigdy nie poznali znaczenia słów „babcia”, „dziadek”, „wujek”, „ciocia”. Z wojny ocaleli tylko oni.

Przy Lubartowskiej kilkunastoletni Michał powoli zaczął odpuszczać gry w ołowianą „zośkę” oraz ściganie się przez Cyruliczą na Podzamcze z fajerkami od węglowej kuchni popychanymi pogrzebaczami. Natomiast po raz pierwszy spotkał się z piosenką, która na tyle go urzekła, że nie tylko jej słuchał, ale także sam ją wykonywał.

‒ Razem z bratem – wspomina ‒ zrobiliśmy sobie antenę wychodzącą z naszego balkonu na ulicę Wodopojną i na radiu kryształkowym mogliśmy odbierać Wolną Europę, Głos Ameryki oraz Radio Luksemburg. Brało się igłę, dotykało kryształu i słuchało. Oczywiście po cichu i w ukryciu. Moimi idolami byli Paul Anka, Elvis Presley, Bill Haley i Neil Sedaka. Nauczyłem się więc grać na gitarze podstawowe akordy, wymyślałem słowa, co mi na język przyszło, żeby tylko brzmiało z angielska, i zacząłem ich naśladować, śpiewając najczęściej w naszej dużej, a przez to akustycznej wejściowej bramie. Sensu w tych tekstach trudno się doszukać, ale poważanie, zwłaszcza u dziewczyn, było wręcz niebywałe.

 

Polski Paul Anka

 

W 1958 roku przyszło mu zostawić swoich pierwszych fanów, a zwłaszcza fanki, i przenieść się do mieszkania przy Krakowskim Przedmieściu 26. Należało także odłożyć na bok gitarę i poważnie wziąć się za naukę, o czym przypominali rodzice. Odłożył ją, ale nie zapomniał i czasem sobie pogrywał. Tak ukończył Szkołę Podstawową nr 1 przy ul. Lipowej. Kiedy jednak stał się uczniem II LO im. Jana Zamoyskiego bez piosenki już nie dał rady. I chociaż lubił sport, skakał w dal i grał w koszykówkę, będąc kapitanem drużyny, śpiewanie było na pierwszym miejscu. Zwłaszcza w czasie przerw, gdy śpiewał kolegom „Dianę” Paula Anki lub „Oh! Carol” Neila Sedaki. Słuchano go nie tylko na korytarzu, ale i przez głośniki szkolnego radiowęzła. Dzięki temu, zauważony przez lubelskich muzyków, zadebiutował wkrótce na profesjonalnej estradzie. Stał się wokalistą w Domu Kultury Kolejarza. Śpiewał z „Bezimiennymi” i „Minstrelami”. Z tymi ostatnimi nagrywał piosenki dla Programu Trzeciego Polskiego Radia. Teksty głównie pisał Jerzy Ksiąski, poeta i znakomity radiowiec z Lublina, a muzykę komponowali: Marek Wojtkiewicz, Paweł Falkiewicz, Stefan Folwarczny i Janusz Pliwko, multiinstrumentalista grający obecnie w Chicago. A zewsząd słychać było głosy, że jest to świetnie zapowiadający się piosenkarz.

Podobną opinię wyrazili Krzysztof Komeda i Jerzy Abratowski, kiedy posłuchali go w Kołobrzegu na studenckim obozie piosenkarskim. Znalazł się tam tuż po dostaniu się na studia na Wydziale Geografii UMCS. Ćwiczył różny repertuar, wspólnie m.in. z Urszulą Sipińską, Zdzisławą Sośnicką i Teresą Tutinas. Ale nie owa opinia znalazła się po tych muzyczno-wokalnych warsztatach wysoko w jego twórczym życiorysie. Najmocniej i najwyżej w nim zapisała się piosenka krakowskiego kabaretu Cyrulik ‒ „Konik na biegunach” autorstwa Jacka Dybka ‒ muzyka i Franka Serwatki ‒ tekst, którą zaprezentowali w Kołobrzegu. Michał, kiedy tylko ją usłyszał, zaproponował, że zaśpiewa ją inaczej niż kabaretowo. Zgodzili się. I od tego momentu „Konik na biegunach” w jego wykonaniu niezmiennie znajduje się w czołówce polskich przebojów.

‒ Po raz pierwszy na szerszym forum zaśpiewałem tę piosenkę w „Mikrofonie dla wszystkich” (to taki odpowiednik np. dzisiejszego „Mam talent”) – powiada z dumą. – I nie będę ukrywał, że zaraz po radiowym odtworzeniu tego programu słuchacze z całej Polski prosili o nadawanie „Konika….” na antenie, o powielenie go na płytach i śpiewanie na koncertach. Nagraliśmy więc ten przebój w Radiu Lublin. W latach sześćdziesiątych warunki w studio były jednak dość prymitywne. Muzycy i ja byliśmy porozstawiani w różnych jego miejscach. Natomiast z braku możliwości uzyskania efektu pogłosu trębacz Janusz Pliwko grał wstęp na trąbce zamknięty w radiowej toalecie. Nagraliśmy tę piosenkę na żywo i bez żadnych montowań. I udało się.

Udało się to mało powiedziane. Bez „Konika na biegunach” nie mogła się odbyć żadna polska prywatka. W Lublinie stał się hitem słynnych bali sylwestrowych w Liceum nr 5 przy ulicy Lipowej. Wszędzie, gdzie tylko to możliwe, grało się go, śpiewało i słuchało.

Sam piosenkarz na tym jednak nie poprzestał. Z jednej strony Studenckie Giełdy Piosenki, a z drugiej Opole w odrębnym koncercie „Echa giełd i estrad” z piosenką „Złoty uśmiech” Marka Wojtkiewicza i Jurka Księskiego, która w 1966 roku stała się w Lublinie piosenką roku. I systematyczne występy w radiowej Trójce, po których dostawał tysiące listów od fanów. Zdobywał też liczne nagrody w krajowych konkursach piosenki.

 

Pokolenie 1968

 

Właśnie przygotowywał się do nagrania płyty z „Kawalerami”. Ale ani tych nagrań nie dane mu było już dokończyć, ani po czterech latach nauki ukończyć studiów na lubelskiej uczelni.

‒ W tym pamiętnym roku – wspomina ‒ nagle, niemal z dnia na dzień, mój ojciec, który prowadził sklep z częściami motocyklowo-samochodowymi, nie dostał przedłużenia koncesji z powodu swojego żydowskiego pochodzenia i dano nam do zrozumienia, że musimy opuścić Polskę. To był cios. Wyemigrowaliśmy przez Wiedeń do Stanów Zjednoczonych i zamieszkaliśmy w Nowym Jorku. A tam? Ameryka to nie Polska i dla mnie oraz tych, którzy tu przyjechali, śpiewanie nie mogło być podstawą egzystencji.

Piosenka zatem musiała się wyciszyć, a życie Michała, który do USA przyjechał 4 marca 1969 roku, dokładnie w dzień swoich 25 urodzin, zaczęło się niejako od nowa. Na początku podjął pracę przy pakowaniu paczek. Potem zatrudnił się w Metropolitan Museum of Art przy 5 Alei. I wreszcie na Uniwersytecie w Pensylwanii ukończył kierunek ochrona środowiska, dzięki czemu przez ponad dwadzieścia lat wydawał w stanowym urzędzie pozwolenia na budowę w oceanicznym pasie nabrzeżnym. Między innymi na zabudowę wybrzeża stanu New Yersey, od domków jednorodzinnych po duże hotele Casino Atlantic City. Z pewnością w swoim zawodzie zrobił karierę. Jak sam twierdzi, kariera nie odnosi się tylko do sfery artystycznej i: ‒ jest wtedy, gdy ktoś pracuje w swoim fachu, który lubi, może z tego żyć i jest zadowolony z pracy. A on był i do dzisiaj jest.

Kiedy jednak ma się w duszy talent, to ten zawsze przypomni o sobie. I przypomniał. Delikatnie, gdy w muzeum, w którym Michał pracował, zaśpiewał, m.in. rosyjskie czastuszki w stylu Beatlesów, a na widowni braw nie żałowały widoczne wśród zaproszonych gości Barbra Streisand i pani Nixon. O wiele mocniej zaś w 1986 roku, gdy Irena Szychowa, dyrektorka WDK, i pianista Witold Miszczak, znakomity lubelski jazzman, zaprosili go do Lublina z koncertem „Powrót do domu”. Od tego momentu, jak twierdzi, dostał nowej energii do śpiewania. Wreszcie przy wsparciu Mietka Jureckiego, Marka Raduli i Tomasza Zeliszewskiego nagrał pierwszą płytę, realizując tym samym swoje marzenie. Ruszył też z koncertami w Stanach i Polsce. Wydarzeniem stała się kolejna płyta pt. „To była miłość”, na której śpiewał m.in. polskie wersje przebojów Erica Claptona, Jima Croce oraz również swoje własne kompozycje. Kilkakrotnie wystąpił z Budką Suflera dla amerykańskiej i kanadyjskiej Polonii. Nagrał kolejne płyty. A w tym tegoroczną, zatytułowaną „Tych miasteczek nie ma już”, zawierającą przedwojenne żydowskie piosenki w językach polskim i jidisz.

‒ Piosenka jest ze mną nierozerwalnie związana – podkreśla. ‒ Nawet kiedy nie występuję, to śpiewam sobie w domu. Z nostalgii i tęsknoty za Polską i Lublinem. Od tego nie ma ucieczki. To są najpiękniejsza lata dzieciństwa i młodości. I w Lublinie, i w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie jeździliśmy skuterami i samochodami z gronem przyjaciół, by się beztrosko bawić. Stąd kolejna moja piosenka „Zabierz mnie do Kazimierza” z tekstem Agaty Tuszyńskiej i muzyką Romualda Lipki. Można ją usłyszeć na YouTube jako tło do dawnego filmu, jaki nakręciłem o nas w Kazimierzu w latach sześćdziesiątych.

 

Kiedy piosenka zbiega się z życiem

 

Michał Hochman to nie tylko artysta. To także szalenie serdeczny człowiek. Jego dom w Nowym Jorku zawsze jest otwarty, zwłaszcza dla artystów, przede wszystkim z Polski, a szczególnie z Lublina. W stanie wojennym służył im gościną, a i dalej przy każdym przyjeździe do USA są witani w tych progach. W czasie jednej z takich amerykańskich wizyt nasza wokalistka Urszula przyjęła od niego propozycję zaśpiewania „Konika na biegunach” i z sukcesem przypomniała go kolejnemu pokoleniu polskiej młodzieży.

Słowem, piosenka wreszcie zbiegła się z jego życiem. Potwierdza to niedawny koncert zorganizowany mu w Lublinie przez TVP Lublin, a który wkrótce zostanie wyemitowany przez TVP Polonia. Kiedy jednak, co sam podkreśla, ma się zarówno piosenkarskiego konika, jak też i tego na biegunach, nie sposób, żeby mogło być inaczej.

 

Tekst Maciej Skarga

Foto Michał Fujcik

Zostaw komentarz