fbpx

Na rogu Staszica i Zielonej

18 kwietnia 2016
Komentarze wyłączone
2 546 Wyświetleń

MP033864_DxO-EditJeszcze dziesięć lat temu w obrębie lubelskiego Krakowskiego Przedmieścia w co drugiej bramie było wejście do zakładu kaletniczego. Kiedy jednak pojawiły się tu galerie handlowe i właściciele domów zaczęli podnosić czynsze, drobni rzemieślnicy pozamykali swoje zakłady. W oficynach podwórka przy pobliskiej ulicy Zielonej 20 po sklepie zoologicznym, fryzjerze i krawcowej pozostały tabliczki nad miejscami parkingowymi. Utrzymał się tylko niewielki zakład kaletniczy. Jego adres lublinianie przekazują sobie pocztą sąsiedzką.

Dariusz Dudkiewicz pochodzi z niewielkiej miejscowości Skępe położonej między Toruniem a Włocławkiem. Jego ojciec Ryszard był znakomitym krawcem. Uszyte przez niego marynarki mogły być noszone przez wiele lat i nigdy się nie gniotły. Jednak Dariusz, widząc jak maleje zainteresowanie klientów szyciem garniturów, nie chciał kontynuować tradycji krawieckiej. Postanowił zostać elektronikiem i mieć zawód, dzięki któremu w niedalekiej przyszłości można będzie bez zbytnich problemów finansowych utrzymać rodzinę. Jednak nie od razu tak było. Gdy zdał maturę, jeszcze w stanie wojennym, okazało się, że w Toruniu nie ma policealnej szkoły elektronicznej, tylko elektryczna. A ta go nie interesowała. Natomiast niemal natychmiast nim samym zainteresowała się wojskowa komisja poborowa. Żeby więc obronić się przed „pójściem w kamasze”, podjął naukę w Studium Policealnym Techniki Żywienia. Kontynuując swoje pasje „naukowe”, zdążył jeszcze złożyć papiery na Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie. Jednego jednak nie przewidział. Egzaminy były w czerwcu, a komisja poborowa w kwietniu. Z planowanych treningów pozostały mu tylko krok defiladowy i marszobiegi.

MP033858_DxO-EditDostał się do 1. Pułku Lotnictwa w Mińsku Mazowieckim, gdzie przydzielono go do pułkowej Straży Pożarnej. Stamtąd został przeniesiony do Szkoły Podoficerskiej Wojskowej Straży Pożarnej w Lublinie. Tu awansował do stopnia starszego kaprala i zdobył zawód strażaka. Jednocześnie był recytatorem w wojskowym teatrze poezji. W tej roli debiutował jeszcze we wczesnych latach szkolnych, interpretując poezję m.in. C. K. Norwida i Leopolda Staffa. W okresie PRL-u teatr wojskowy nie był czymś wyjątkowym. Był za to ważny dla kaprala Dudkiewicza, bo dzięki niemu poznał występującą w zespole Dorotę, z którą jeszcze przed zakończeniem służby wojskowej wziął ślub. A po opuszczeniu koszar na stałe zamieszkał w Lublinie. Pierwsza była praca w lubelskiej cukrowni. Później przeniósł się do nieistniejącego już dziś Zakładu Skórzanego im. Buczka przy ulicy Kunickiego. Tam poznał strukturę skóry, jej rodzaje i wady. Nauczył się ją rozkrajać. Materiały tekstylne także. Przepracował w nim dziesięć lat. Któregoś dnia postanowił uszyć żonie torebkę. Skroił w domu skórę i materiały, ale nie miał na czym tego zszyć. W ten sposób trafił do zakładu kaletniczego prowadzonego od 1957 roku przez Zygmunta Łazarza w oficynie narożnego budynku lubelskich ulic Staszica i Zielonej. Ten świetny fachowiec szyjący przede wszystkim różnego rodzaju paski do zegarków, pozwolił mu dokończyć szycie na swoich maszynach. A kiedy zobaczył wynik jego pracy, zaproponował współpracę w swoim warsztacie. Dwadzieścia lat temu pan Zygmunt postanowił przejść na emeryturę. Dariusz Dudkiewicz przejął jego rzemieślniczą schedę i w taki oto sposób zaistniał na stałe w zakładzie, który przy drzwiach wejściowych ma szyld: Kaletnik, a nad nim informację: Naprawa zamków. Zakładamy oczka i nity.

Wszystko da się naprawić

MP033792_DxO-Edit-EditDwa malutkie pomieszczenia zapełnione stosem: toreb, torebek, torebeczek, walizek, walizeczek, pasków, plecaków, butów i trampek. Od podłogi niemal po sufit. Na ścianach wiszą bluzy i kurtki, na półkach leżą spodnie. W jaki sposób się w tym wszystkim połapać, wie tylko właściciel. W głębi zakładu stoją trzy maszyny do szycia. Wśród nich łaciarka, na której można zszyć nawet przedarcie na czubku buta. Tuż przy drzwiach wejściowych jest lada, a za nią przy ścianie wiszą narzędzia. Niektóre są tu od początku istnienia zakładu. Kilka jest wykonanych według pomysłu właściciela. Na przykład specjalne cążki do rozginania i zaginania ramki w portfelu pozostawiające go w pierwotnym kształcie. Między ladą a ścianą, przed stołem, w niewielkiej przestrzeni metr na półtora metra na wysokim stołku siedzi pan Dariusz i przyszywa centymetrowy odcinek spirali (ząbki zamka) do materiału zamka w bucie. Na pytanie, jak się czuje w tak ciasnym miejscu, odpowiada, jak zwykle, żartobliwie: – Ja mam dlatego tak małą przestrzeń, żeby mnie nogi nie bolały od chodzenia. Jest to jego niemal królewskie miejsce. Tu generalnie, poza bardziej skomplikowanym szyciem na maszynach, np. gruszek, worków i rękawic bokserskich, naprawia torby, paski, kurtki i walizki. Wymienia napy, zatrzaski i nity. Wstawia metalowe oczka wzmacniające, np. w trampkach otwory do przełożenia sznurowadeł. Podczas naszego spotkania do zakładu wchodzi klient.

Gwałtu, rety! Panie! Z paska do torby takie maleństwo mi wypada. Ta się odpina i leci na ulicę. Da się zrobić?! –Da się. Kaletnik bierze od niego torbę. Wysuwa zbyt luźną metalową końcówkę z paska. Poklepuje ją młotkiem. Wciska w otwór z powrotem i po problemie. Pasek trzyma jak dawniej.

MP033778_DxO-EditTutaj trafiają różne rzeczy. Nowe kurtki lub buty poprzecinane w momencie rozpakowywania paczek z towarem, które przynoszą pracownicy sklepów. Walizka, w której w plastykowej rączce odpadła śruba. Podarte torby, kurtki, paski, plecaki czy buty i ubrania z uszkodzonymi zamkami i z prośbą właścicieli o przywrócenie im używalności. Jeśli są to drobne awarie, wtedy bierze odpowiednie narzędzie, coś tam rozchyli, potem ściśnie, jeszcze puknie w niego na imadełku i wszystko chodzi. Przy poważniejszych musi wyznaczyć kilkudniowy termin.

– Każdą rzecz da się nareperować – stwierdza pan Dariusz. – Jeśli człowiek ją wyprodukował, to i człowiek ją nareperuje. Trzeba tylko dokładnie się jej przyjrzeć. Mój mistrz Zygmunt Łazarz ujmował to tak: „Ino obym obocył, jak to się robi, to już zrobię. Ot i cała tajemnica”. I miał absolutną rację. A takie drobne naprawy, jak np. zamka czy drobne podszycie, łatwiej jest mi zrobić szybko od ręki niż je przyjmować, przetrzymywać i wyznaczać termin. Trzeba zawsze robić tak, żeby było dobrze, w miarę niedrogo i szybko dla klienta.

MP033775_DxO-EditPan Dariusz jest zawsze wesoły i pogodny. Co jakiś czas puści dyma z e-papierosa i w trakcie pracy dorzuci żartobliwy komentarz. Ot choćby taki: – Pasek do spodni jest potrzebny, żeby je przytrzymywał. A guzik w nich, żeby nie spadły i żeby nie było darmowej reklamy. Dlatego do jego zakładu czasem wpadają stali klienci, żeby nawet tylko z nim pogadać i niejako przejąć z jego uśmiechniętej twarzy choćby odrobinę optymizmu. Nie traci bowiem humoru nawet wtedy, gdy precyzyjnie, ale i mozolnie przyszywa do materiału kilka ząbków zamka, które się od niego oderwały. Gdzie indziej pewnie nikomu nie chciałoby się tego robić. Przecież najprościej wypruć stary zamek, kupić nowy i wszyć. Nie będzie wcale lepiej, ale na pewno drożej. Ale u niego nic z tych rzeczy. Dlaczego? Odpowiada krótko:

– Jeżeli zamek nie jest jeszcze bardzo zniszczony, to szkoda go wymieniać i zwiększać koszty usługi. U mnie jest taka zasada, że jeśli można naprawić cokolwiek mniejszym kosztem i wszystko będzie w porządku, to ma tak być z zadowoleniem dla obu stron.

Trzeba być elastycznym

MP033763_DxO-EditW warsztacie przy ulicy Zielonej 20 naprawia się wiele drobnicy, której nawet niektórzy rzemieślnicy z reguły nie chcą przyjmować do reperacji. I chociaż w większości wykonywanych tu prac są elementy kaletnictwa, to praktycznie w obecnym czasie jest to generalnie zakład napraw. Bo takie są potrzeby rynku. – Mnie się wydaje – podkreśla pan Dariusz – że najważniejszą rzeczą w prowadzeniu działalności rzemieślniczej jest elastyczność. Jeżeli wykonuję jakąś usługę w jakimś zawodzie, ale na nią powoli brakuje popytu, to zaczynam wykonywać inne, na które popyt jest. I myślę, że jeżeli ludzie tak będą robić, to będą mieli zawsze co robić, zwłaszcza że obecnie tendencją producentów jest robić więcej, ale i słabszych jakościowo rzeczy. Żeby napędzać własną koniunkturę.

Żartuje, że producenci pewnie nie są zadowoleni z powodu napraw, jakie prowadzi w swoim zakładzie, bo w ten sposób zmniejsza im zbyt. Na poważnie dodaje, że coraz częściej firmom produkującym rzeczy, które potem trafiają do niego, jakoś zupełnie nie zależy na tym, żeby były trwałe. One z zasady mają się szybko popsuć i wymusić kupno nowych. Czasy, w których buty nosiło się nawet po dwadzieścia lat, ubrania szybciej ulegały molom niż przetarciu, a cenne zegarki przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie – bezpowrotnie minęły. Paradoksalnie jednak wychodzi na to, że dzięki temu takie rzemiosło jak to jeszcze długo nie zginie. Oczywiście pod jednym warunkiem. Że będzie solidne, oparte na wiedzy i doświadczeniu oraz zgodne z etyką wzajemnego poszanowania między klientem a rzemieślnikiem. Dziwi więc sytuacja, w której do zakładu wchodzi klient z kilkunastoletnim synem, do którego mówi: – Jak się nie będziesz uczył, to będziesz tak samo robił jak ten pan. W końcu jednak nie rzemieślnik do tego pana, ale ten przyszedł do niego po pomoc w naprawie rzeczy, którą kupił, poddając się kolorowej reklamie. I warto, żeby o tym z szacunkiem pamiętał.

Nie święci garnki lepią

MP033759_DxO-EditWykonuje naprawy od poniedziałku do niedzieli. Po dziewięć godzin. Dwadzieścia lat pracy. Praktycznie wszystko w rękach. Ciągłe dłubanie w materiałach i skórach. Podważanie dłutkiem metalowych części. Precyzyjna praca różnymi cęgami, młoteczkiem i pilnikami. Ręczne szycie. I jego spracowane dłonie w końcu nie wytrzymały. Pojawił się w nich zespół cieśni nadgarstków i przestały być tak sprawne jak kiedyś. W pracy zakłada więc na dłonie stabilizatory, ale w domu bywa, że palce tak bolą i tak puchną, że spać nie można. Poprawa może nastąpić tylko w przypadku operacji, ale na to, jak na razie, nie może sobie pozwolić, bo wtedy musiałby zamknąć zakład co najmniej na miesiąc. Zarobki jednak nie są zbyt duże, a utrzymanie rodziny jest dla niego najważniejsze. Zawodu zaś nie zmieni, ponieważ go lubi.

Myślę – podkreśla – że część rzemieślników wykonuje swoją pracę z konieczności, a część z powołania. Ci drudzy bywają po trosze artystami w zawodzie, który zazwyczaj nie przynosi obecnie zbyt wielkich efektów finansowych, ale w codziennym życiu pozwala normalnie funkcjonować. Święci garnków nie lepią i każdy może się pewnych rzeczy nauczyć, a jeśli ktoś ma w sobie jakąś iskierkę talentu, to robi to samo co inni, lecz o wiele lepiej. Ja nie wiem, czy taką mam, ale staram się to, co robię, wykonywać najlepiej jak potrafię.

MP033740_DxO-EditPan Dariusz odpoczywa więc tylko w niedzielę i wtedy cały swój czas poświęca rodzinie. Jeśli tylko pozwolą finanse, udają się do filharmonii, Teatru Muzycznego czy też Teatru Osterwy. Ostatnio obejrzeli operetkę „Baron Cygański”. W niektóre niedzielne południa idą do restauracji na wspólny obiad. Uważa, że żona, która pracuje cały tydzień, także ma mieć chwilę wolnego i powinna miło spędzić dzień. Rzadko, co prawda, ale bywa, że wspólnie zwiedzają Lubelszczyznę. Jego dzieci nie poszły w ślady ojca. Syn Mateusz, który wprawdzie nauczył się prac kaletniczych, jest absolwentem wydziału informatyki, starsza córka Agata skończyła ekonometrię z informatyką. Oboje pracują w Warszawie. Najmłodsza latorośl jest licealistką i póki co bardziej interesuje się grafiką komputerową niż kaletnictwem. Natomiast cała trójka przejęła od ojca zamiłowanie do poezji i muzyki i podobnie jak on grają na gitarze.

Dariusz Dutkiewicz nie martwi się tym, że jego dzieci raczej nie przejmą po nim zakładu. Uważa bowiem, że trzeba się rozwijać. Na pewno jednak pozostanie w nich świadomość, jak ważną jest rodzina. I to jest, poza kaletniczym, jego życiowy sukces.

Tekst Maciej Skarga

 Foto Michał Patroń

Komenatrze zostały zablokowane