fbpx

New York Retro

10 sierpnia 2014
Komentarze wyłączone
1 612 Wyświetleń

retro wlaściciciel 2Przypadkowe spotkanie miało miejsce w Retro Roomie na placu Po Farze. Kiedy wychodziłam, usłyszałam pytanie: A antyki panią interesują? – Mirosław Drabik zaprowadził mnie do swojej pracowni i mieszkania na Starym Mieście, a na koniec do baru, który kiedyś prowadził. Wszędzie były lekko już wytarte krzesła z kolorowymi obiciami, lampy z dziurawymi abażurami, zniszczone komody, ramy do obrazów i wiele innych starych mebli. Poznałam ich historię, historię właściciela i zobaczyłam oryginalną maszynę do coca-coli sprzed 60 lat, która przywędrowała do Lublina prosto z New York City Manhattan.

Ulica Kowalska w Lublinie. Kamienice mają nawet ponad 200 lat, przed drugą wojną światową i długo po niej kwitł tu handel. Prowadzono sklepy z nabiałem, herbatą, wodą sodową i tekstyliami. Na rogu stała piekarnia, a dalej był sklep spożywczy, w którym sprzedawano masło na wagę, podawane na pięknej tacy. Dalej był sklep masarski. Pod kaszarnią stały worki z ziarnem. Rozwijało się rzemiosło na frontach kilku domów stały kuźnie, a gdzie indziej wyrabiano skóry. Przy Kowalskiej znajdowała się też „czajnia”, czyli zajazd-jadłodajnia, czynna całą dobę na użytek przejeżdżających woźniców. Przed wojną ulica była częścią dzielnicy żydowskiej. Co zostało z dawnych czasów? Architektura i klimatyczne małe sklepy. I jeszcze punkty usługowe, jak ten obok, gdzie można oprawić książki.

Pierwsze wrażenie

Mirosław Drabik zaprasza do warsztatu. Po zamknięciu drzwi panuje półmrok. Nic dziwnego, skoro na zewnątrz wychodzi tylko jedno, małe okno. Nie ma też zbyt wiele wolnego miejsca. Najlepsze oświetlenie jest nad mocno zagraconym stołem. Leżą na nim części mebli. Uchwyty, klamki, nóżki, które czekają na renowację. W powietrzu unosi się kurz, na podłodze panuje rozgardiasz. Atmosfera trochę jak w zakładzie stolarskim, chociaż przedmioty zdecydowanie ciekawsze niż heblowane deski. Pod ścianą stoją stoliki przykryte tkaniną i rząd krzeseł, które mają jasnożółte obicia, drewniane, mahoniowe nogi i obramowanie. Nie wyglądają na zniszczone, raczej na wypłowiałe. Czekają na rękę fachowca, który da im drugie życie.

W długim wąskim korytarzu z sufitu zwisają zawieszone na drucie ogromne żyrandole. Każdy jest inny. Są ozdobione kryształkami i pomalowane brudnozłotą farbą. Widać, że lata świetności mają już za sobą. Lekko przykurzone i zmatowiałe nie prezentują się tak dobrze, jak kilkadziesiąt lat temu. Pan Mirosław zwraca uwagę na duże lustra, które mają rzeźbione ramy. Opadła z nich już część farby i zdobienia, a szkło jest porysowane. Klienci przynoszą swoje antyki, ale nie wszyscy mają pojęcie, co posiadają. Chcą, żebym im odnowił stare lustro, bo w nim nic nie widać. Przecież to jego historia! Dzięki temu ma klimat, jest niepowtarzalne opowiada. Wiele przedmiotów pochodzi od zwyczajnych osób, które znalazły swoje skarby na strychu lub je odziedziczyły. Nie znają ani ich historii, ani wartości. Wnioskują po wyglądzie, że muszą być cenne, bo są stare. W ten właśnie sposób najczęściej trafiają do warsztatu przy Kowalskiej Instytutu Renowacji Mebli.

Właściciel instytutu zajmuje się antykami od ponad 20 lat. Urodził się w Lublinie, nie wygląda na 46-latka. Kiedyś pracował jako selekcjoner w klubach i DJ. W 1989 roku wyjechał do Niemiec, gdzie zatrudnił go znany projektant mebli. Tam zdobył doświadczenie w renowacji, które przydało się, kiedy Niemcy zamienił na USA. W Nowym Jorku trafił do pracowniKeith Skeel Antiques & Eccentricities, gdzie został głównymspecjalistą odrenowacji i projektantem galerii na Manhattanie oraz sklepu w New Jersey.Skeel jest znanym w USA handlarzem antykami, ale projektował też meble dla Michaela Jacksona, rodziny Gucci czy Barbry Streisand. Dzięki niemu Mirosław Drabik skończył kursy i szkolenia, które przygotowały go do naprawiania i przywracania dawnego sznytu starym przedmiotom. Czytał dużo specjalistycznej literatury i prasy. Dziś bez problemu potrafi wycenić wartość antyków, określić, ile mogą mieć lat, a także co trzeba zmienić, żeby nie zatrzeć śladu czasu, jaki się na nich pojawił, kiedy zostaną odświeżone. ‒ Klienci przychodzą, żeby zapytać o daną rzecz, zostawiają ją lub nie i dziwią się, ile moje usługi będą kosztować. Czasem wolą coś wyrzucić, niż oddać do renowacji. W Polsce generalnie nie ma jeszcze świadomości tego, co posiadamy. Większość osób, z którymi się spotykam, chce, żeby przedmiot wyglądał jak nowy, a taki przecież może kupić sobie w każdym sklepie. Antyki są specyficzne, nie można im zabierać uroku, jakiego dodał czas. Wszystkie rysy na stołach, zacieki na lustrach – to również ma swoją wartość.

Bliżej Ameryki

Najcenniejszymi meblami, które pan Mirosław otrzymał do renowacji, było wyposażenie należące do rodziny Brzeskich, herbu Oksza. Legenda herbu sięga czasów Bolesława Krzywoustego i jest jednym z popularniejszych znaków szlachty dawnej Rzeczpospolitej. Najbardziej znany przedstawiciel tej rodziny to Mikołaj Rej. Meble, które trafiły na Kowalską, pochodzą z XVIII wieku. Są wśród nich: kufer podróżny, sekretery, komoda, lustro i krzesła.

Drugim miejscem, w którym antykwariusz przechowuje stare przedmioty, jest kamienica przy skrzyżowaniu ulicy Grodzkiej i Kowalskiej. Kiedyś prowadził tam klub „Sepia”. To kolejne miejsce z ciekawą historią, również tą najnowszą. Tutaj planowano otwarcie restauracji z regionalnymi daniami, czekoladziarni, taniego hostelu oraz galerii. Na poddaszu urodziła się i mieszkała Beata Kozidrak. Napisała o tym miejscu piosenkę pod tytułem „Lublin, Grodzka 36a”. Również tutaj najwięcej jest lamp. Mają zniszczone, przetarte abażury i nietypowy wygląd. Niektóre posiadają rzeźbione trzony, inne aksamitne w dotyku, ozdobione piórami abażury. Wszystkie są wysokie i masywne. Mają klasyczne kształty. Pochodzą z lat 70. i 80. XX wieku. – Jedną przyniósł mi do renowacji Michał Wójcik z kabaretu „Ani Mru Mru” – chwali się właściciel.

Mirosław Drabik bez końca może opowiadać o starych przedmiotach, ale nie kryje też słabości do American Retro. Opowiada o pobycie za oceanem, porównuje nasz świat do zachodniego. Mówi o różnicach w postrzeganiu starych przedmiotów przez Amerykanów, którzy traktują je jak cenne pamiątki, i Polaków, w większości nieświadomych tego, jakie skarby odziedziczają lub znajdują. Kolekcja, której nikomu nie pokazuje, znajduje się w mieszkaniu na Podzamczu. Robi wrażenie. Kasa z kasyna w Las Vegas z początku XX wieku, oryginalna gaśnica z Brooklynu, hydrant z ulicy Broadway na Manhattanie oraz maszyna do coca-coli z lat 50. Ta ostatnia stoi w kuchni między kuchenką gazową a oknem. Swoim wyglądem nieco przypomina lodówkę. Jej stan nadal jest bardzo dobry. Przyciąga wzrok ostrą czerwienią i można wrzucać do niej monety. Nadal działa, tylko już nie wyrzuca butelek z napojem, którego receptura też już nie najmłodsza, bo pochodzi z XIX wieku.

W Lublinie istnieją miejsca, gdzie teraźniejszość miesza się z przeszłością. Są obok nas, często niezauważane. Kryją się nie tylko w starych kamienicach, restauracjach, galeriach i kościołach, ale też na naszych strychach, w mieszkaniach i domach sąsiadów. W rodzinie Mirosława Drabika wcześniej nikt nie interesował się antykami. Dzisiaj jest jedną z niewielu osób, które w Lublinie zajmują się tym fachem. Połączenie amerykańskiego klimatu gadżetów, które kolekcjonuje, ze starymi, polskimi pamiątkami nadaje jego pracy oryginalny charakter. Nawet podczas naszej rozmowy właściciel nie przerywał pracy nad upiększaniem jednego z mebli. ‒ O tym, co robię, mogę mówić godzinami ‒ podsumowuje.

Tekst Ada Koperwas

Foto Marek Podsiadło

Komenatrze zostały zablokowane