fbpx

Otwarte miasto – projekt czy rzeczywistość?

3 stycznia 2023
815 Wyświetleń

O niełatwym losie ambitnych projektów. O trudnościach w przełamywaniu codziennej rutyny. O postawach krytykanctwa w przestrzeni publicznej. O tym wszystkim w rozmowie Grzegorza Zawistowskiego z Piotrem Franaszkiem, Dyrektorem Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych ROZDROŻA oraz organizatorem festiwalu Open City, foto Krzysztof Werema.

Od 2008 roku, czyli od momentu powstania Ośrodka Rozdroża, konsekwentnie deklarujecie „podejmowanie inicjatyw odważnych, świadomie obciążonych ryzykiem i penetrujących nieznane jeszcze terytoria”. Więcej, chcecie, by organizowane przez was działania stały się swoistym wehikułem kulturowej zmiany. By współtworzyły zręby nowej wrażliwości i wytyczały nowe kierunki myślenia. Domyślam się, że przełożenie tak ambitnego programu na konkretne działania nie jest rzeczą prostą. Czy potrafiłbyś ocenić, w jakim stopniu wam się to udało w tegorocznej edycji Festiwalu Sztuki w Przestrzeni Publicznej Otwarte Miasto/Open City?

Ambitne programy ze swej natury nie są łatwe w realizacji. Zaś rzeczywistość ostatnich lat (pandemiczne obostrzenia oraz ograniczenia budżetowe samorządów) to dla nas dodatkowe wyzwania. Idea Open City jest taka, że zapraszani przez nas artyści, wedle swojej własnej wizji, interpretują tematy i przestrzenie miejskie zaproponowane przez kuratora festiwalu. Pełniący tę funkcję w tym roku Robert Kuśmirowski chciał, by twórcy odnieśli się w swych działaniach do hasła – UFORMOWANIE. Z jednej strony chodziło mu o skierowanie uwagi autorów prac na materialny wymiar budowli: cegły, spoiny, beton, sztukaterię. Z drugiej, o zderzenie, jak to sam ujął, architektonicznego konkretu z architekturą marzeń sennych i onirycznych fantazji.

Sofie Muller – AKT WIARY, GRA W KLASY

A wszystko to w przestrzeni publicznej. W obrębie żywej, pulsującej tkanki miasta. Z jednej strony taka sytuacja stymuluje do działania, inspiruje i wzbogaca artystyczny przekaz. Z drugiej, wprowadza takie przeszkody i takie rodzaje ryzyka, z którymi nie spotykamy się w zaciszu miejsc typowo wystawienniczych.

Zgadza się. Choćby ciążący na nas jako organizatorach obowiązek występowania do różnych instytucji z wnioskami o pozwolenia na montaż festiwalowych instalacji. Ze względu na gąszcz obowiązujących w naszym kraju przepisów nie jest to wcale proces łatwy. Niektóre z wybranych przez nas miejsc podlegają jurysdykcji wielu podmiotów równocześnie. O kilka lokalizacji stoczyliśmy w tym roku naprawdę ciężkie boje. W jednym przypadku musieliśmy po prostu skapitulować.

Załóżmy, że szczęście wam sprzyja i z sukcesem pokonujecie ten biurokratyczny tor przeszkód. Dodatkowo, tam gdzie to konieczne, uzyskujecie zgodę prywatnego właściciela nieruchomości. Co się dzieje dalej?

Wówczas artyści instalują swoje obiekty już w konkretnych miejskich przestrzeniach. Jak można się domyślać, odbiór ich prac w tych warunkach jest dużo, dużo szerszy niż wtedy, gdyby pokazywano je wyłącznie w czterech ścianach galerii. W przestrzeni publicznej dużo bardziej zróżnicowany jest też ich odbiorca. Spotykamy tutaj zarówno świadomą i wyedukowaną publiczność, jak też dość przypadkowych widzów – turystów, przechodniów czy okolicznych mieszkańców. Misją Rozdroży jest docieranie do wszystkich wymienionych grup. Na wszystkich w równym stopniu nam zależy.

Jarosław Koziara – MEHR LICHT

Tutaj rozpoczyna się chyba dla was kolejny festiwalowy etap – jakaś forma interakcji z odbiorcą. Z bardzo zróżnicowanym odbiorcą.

Tak. Kolejna faza to już etap informacji zwrotnych, które różnymi kanałami zaczynają do nas spływać. Czasem mają one charakter bardziej merytoryczny. Ktoś ma poczucie, że artysta naruszył jakieś tabu. Na przykład, w sposób dla kogoś nieuprawniony dotknął problematyki holokaustu lub użył symboli religijnych. Z kolei innym razem ktoś kieruje do nas uwagi bardziej techniczne. Przeszkadza mu choćby to, że jedna z instalacji generuje dźwięki. W jego odczuciu zbyt głośne. Takie właśnie reakcje wywoływała tegoroczna praca Tomasza Domańskiego „Dzwon poziomy”. Artysta zlokalizował ją na placu Po Farze. Paradoks polega na tym, że w tym samym miejscu kiedyś stał kościół farny. Oczywiście z dzwonnicą. Zapewne hałas był wówczas dużo większy niż dziś. Jednak nikt z tego powodu nie robił problemu.

Jako mieszkaniec ścisłego, historycznego centrum mam wokół siebie sześć kościołów. W najbliższym z nich dzwony biją o 6.30. Żeby było jasne – zupełnie mi to nie przeszkadza. Ale w kontekście nadwrażliwości „łowców decybeli” na pracę Tomasza Domańskiego, dziwi mnie trochę pasywność tego środowiska w sprawach większego kalibru. Nie zauważyłem bowiem, by w sprawie porannych czy wieczornych dzwonów toczyły się jakieś boje. Nikt z tego powodu nie pisze petycji ani urzędowych donosów. Nie natrafiłem też na kąśliwe komentarze w internecie.

Ja również nie zauważyłem, by ktoś atakował kościelne dzwonnice. Wychodzi na to, że hałas hałasowi nierówny.

Tomasz Florek – TOTEMIT

Warto byłoby kiedyś głębiej przemyśleć, z czego to wynika. Choć pewne tropy wydają mi się dość oczywiste. Chciałbym teraz skierować naszą rozmowę na coś zupełnie innego. Mam wrażenie, że ważnym rysem komunikacji w przestrzeni publicznej jest większa aktywność niezadowolonych niż zadowolonych. Podejrzewam, że zawsze tak było. Ale dziś, choćby dzięki portalom społecznościowym, widać to szczególnie wyraźnie. Krytykom, a może bardziej krytykantom, łatwiej niż kiedykolwiek ostrzeliwuje się krytykowanych. Jak sobie z tym radzicie jako organizator tak wyrazistej imprezy jak Open City?

Oczywiście staramy się wsłuchiwać we wszystkie głosy, również te krytyczne. Ale robimy to ze spokojem i z głębokim przekonaniem, że sztuka współczesna, zwłaszcza ta, która świadomie wychodzi na ulicę, z założenia ma uwierać. Dzieje się tak, ponieważ artysta dotyka pewnych obszarów, których my na co dzień nie zauważamy, które są dla nas niewygodne, które najzwyczajniej w świecie wypieramy.

Upraszczając – piekarz piecze chleb, lekarz leczy chorych zaś współczesny artysta poprzez swoją sztukę ma prowokować i wkładać przysłowiowy kij w mrowisko. Czy tak należy to rozumieć?

Artysta, poprzez swoją wrażliwość, jest tutaj dla nas rodzajem medium, dociera na peryferia znanej nam rzeczywistości, peryferia naszego istnienia. Jego zadanie polega na testowaniu lub przekraczaniu granic i znaczeń. Wielu z nas postrzega to jako coś pozytywnego. Jako próbę pójścia do przodu. Ale też niejeden poprzez takie działania czuje się wybity ze swojej poukładanej codzienności. Widać, że spora grupa osób nie czuje się z tym najlepiej. Dzieje się tak, ponieważ codzienne rytuały wielu ludziom dają poczucie bezpieczeństwa. Zaś większość z nas odczuwa silny stres przed zmianą. Nawet gdy jest to zmiana na lepsze. Przypuszczam, że właśnie dlatego w odbiorze niektórych festiwalowych prac jest w ludziach tyle niepokoju, irytacji czy nawet histerii. W skrajnych przypadkach artysta traktowany jest tutaj niczym intruz, który wkroczył do naszego ogródka.

Tomasz Opania – ONI TU BYLI

Albo psuj, który zdewastował zamkowe schody. Mam tu oczywiście na myśli zamieszanie wokół pełnej rozmachu pracy Leona Tarasewicza. W tym przypadku najwyraźniej zakłóciliście spokój ducha nie tylko zwykłym ludziom, ale również przedstawicielom kilku urzędów. Sprawa błyskawicznie zyskała wymiar medialny i dostarczyła dodatkowego paliwa waszym krytykom.

Potrafimy po sobie sprzątać. Wiemy także, jak w bezpieczny sposób pokrywać obiekty odpowiednimi farbami. Proces mycia schodów obnażył po prostu ich rzeczywisty stan. W tym również wcześniejsze wyszczerbienia i ubytki spoin. Pod wieloletnią warstwą piasku i kurzu nie było tego wszystkiego widać. Przy okazji usuwania pracy Leona Tarasewicza wszystko to zobaczyliśmy jak na dłoni.

W każdej z dotychczasowych czternastu edycji waszego festiwalu zdarzały się takie realizacje, z którymi trudno było się rozstać. Nasuwało mi się wówczas proste pytanie – co stoi na przeszkodzie, by pewne instalacje stały się częścią Lublina na dłużej? Może nawet zostały z nami na stałe…

Bardzo ci dziękuję za ten głos. Staramy się skrzętnie zbierać podobne opinie, ponieważ zdecydowanie chcemy iść w tym kierunku. Nasz festiwal posiada swoją specyfikę w skali ogólnopolskiej. Polega ona między innymi na tym, że prace, które w jego ramach powstają, z założenia mają „żyć” tylko miesiąc. My, jako organizatorzy, przynajmniej części z nich chcielibyśmy to życie przedłużyć. Już dziś w różnych miejscach miasta udało nam się umieścić na stałe siedem prac z poprzednich edycji festiwalu. Jest to między innymi mural, neon czy choćby kamienie na zamkowych Błoniach.

Leon Tarasewicz – REALIZACJA MALARSKA

Czyli część festiwalowych prac już dziś otrzymała coś na kształt drugiego, dużo dłuższego życia?

Dokładnie tak. Ale to nie koniec. Myślimy o czymś więcej. W strategii rozwoju lubelskiej turystyki nasz festiwal wpisany jest jako jedna z ważniejszych atrakcji dla osób odwiedzających nasze miasto. Więc pomyśleliśmy, by pójść o krok dalej. Oprócz czasowego instalowania w różnych częściach miasta pojedynczych prac z przyjemnością zainicjowalibyśmy dyskusję na temat utworzenia w wydzielonej przez miasto przestrzeni czegoś na kształt parku sztuki, parku rzeźby czy parku artystycznych instalacji. Oczywiście, kluczowe znaczenie miałoby tutaj stanowisko miejskich władz. W przypadku ich życzliwego nastawienia do tego pomysłu mogłyby się w tej kwestii wypowiadać kolejne środowiska. Przede wszystkim artyści, ale również zainteresowani tym mieszkańcy Lublina czy choćby czytelnicy Lajfa. Z pewnością pomogłoby to nam wskazać takie miejsce, w którym wybrane instalacje mogłyby zostać przez artystów umieszczone już na dłużej lub nawet na stałe.

Wasz pomysł, chcąc nie chcąc, stanowi swoisty test rzeczywistej otwartości miasta na Open City. Dotychczasowe doświadczenia studzą przesadny optymizm. Z drugiej strony, jestem zdania, byśmy się zbyt łatwo nie poddawali. Jeśli o mnie chodzi – trzymam kciuki! Dziękuję bardzo za rozmowę.

To ja dziękuję i zachęcam do czynnego wspierania naszych idei. Otwarte Miastoto długoletni projekt. Od nas wszystkich zależy, czy i kiedy uda się go przekuć w rzeczywistość.

Fotografia wstępna: David Cerny – DZIECKO, foto Krzysztof Werema

Zostaw komentarz