fbpx

Powroty

23 sierpnia 2021
1 089 Wyświetleń

W małżeńskich terapiach (podobno, bo jeszcze nie przechodziłem i daj Boże nie będę musiał) wraca się do początku związku, szuka się źródła, tak by znów z niego zaczerpnąć i odnowić miłość. Mówiąc zupełnie szczerze, psychoterapeuci nie odkrywają tu Ameryki, już Jan Apostoł w Apokalipsie pisał: Pamiętaj więc, skąd spadłeś, i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij! (Ap 2,5). Co prawda Jan pisze tu o chrześcijańskim nawróceniu, dość łatwo można to jednak aplikować. I teraz – tadam – także do wina. Ostatecznie św. Jan jest patronem winiarzy.

Nie zapomnę tego początku w Marche, w środkowych Włoszech, dokąd udaliśmy się razem z bratem mocno rozklekotanym Peugeotem boxerem. Wybór padł właśnie na ten mało znany region, bo Piemonty i Toskanie mieli już wszyscy, a Marche to była prawdziwa terra incognita, w dodatku, jak zaręczali nieliczni świadkowie, płynąca świetnym niedrogim winem. Idealnie, by zacząć z nim w Polsce. Po dwudniowej telepce, z duszą na ramieniu, bo nasz pojazd wydawał się mieć jednak znacznie większy przebieg niż zapewniali sprzedający, znaleźliśmy się na kempingu w Numanie – na hotel nie było nas stać. Obudziło mnie mocne, gorące, prawdziwe włoskie słońce i pierwsza myśl, jaka mi zaświtała, była dość prosta – co ja tu robię. Gwoli prawdy, między “tu” i “robię” było jeszcze jedno słowo, którego nie wypada przytoczyć, choć mam dziwne wrażenie, że jakoś wszyscy wiemy, jakie ono było. Klamka jednak zapadła – po przejechaniu 2000 kilometrów i zainwestowaniu swoich i cudzych zaskórniaków, trudno się było wycofać. Numana kusiła adriatyckim lazurem, my musieliśmy przebrać się i pojechać na pierwszą degustację u Garofoli, jednego z czołowych lokalnych producentów. Ułożyliśmy sobie nawet zgrabną odpowiedź na grzecznościowe pytanie, gdzie się zatrzymaliśmy. Uroczy przytulny francuski hotelik – ostatecznie Peugeot to Francuz.

Ten kilkudniowy wyjazd obfitował w degustacje, podczas których udawaliśmy, że jesteśmy poważnymi importerami, a winiarze udawali, że w to wierzą. Właściwe od samego początku wiedzieliśmy jednak, że cel wyprawy nie okazał się mirażem, ale prawdziwą ziemią obiecaną. Mnóstwo charakternego, złożonego, niesztampowego wina, w bardzo dobrych cenach. Z każdym kieliszkiem od “co ja tu robię” przechodziłem w kierunku “może jednak, może warto”.

Jednym z naszych największych odkryć było Verdicchio – lokalny szczep dający świeże, często mineralne, a zarazem dość strukturalne, oleiste biele, obfitujące w nuty grejpfruta, dojrzałego jabłka, kwiatów i migdałów. Genialne do wszędobylskich ryb i owoców morza, ale doskonale grające solo, bez obficie zastawionego stołu. Verdicchio mające wiele twarzy – zwłaszcza wtedy, gdy dotknięte jest beczką albo pochodzi z późnego zbioru – idzie wtedy w nuty miodu i dojrzałej pomarańczy.

Przypomniałem sobie to moje pierwsze spotkanie z Verdicchio całkiem niedawno, sprowadzając do Polski wina od wschodzącej gwiazdy Marche – Leo Feliciego. Gambero Rosso, jeden z najważniejszych winiarskich przewodników w Italii, uznał go w 2020 za winiarza roku. Wygląda na to, że za ten tytuł nie zapłacił, jego biele to prawdziwa stratosfera Verdicchio – wszystko, co da się z tego szczepu wycisnąć. Długo czekałem na jego wina – Leo nie jest najprostszy w negocjacjach, zaczęliśmy rozmawiać ponad rok temu, w końcu udało się ułożyć relacje. Być może pomogła chińska zaraza, być może moja nieustępliwość.

Gdy tylko paleta zajechała do magazynu, dość niecierpliwie i nieprofesjonalnie (wino powinno odpocząć po transporcie) otworzyłem butelkę. Z pierwszym niuchem i z pierwszym łykiem, bezbłędnie, w lot, przebyłem dzielący nas szmat drogi i znalazłem się w małym francuskim hoteliku. Piętnaście lat młodszy.

Jednak było warto.

tekst Łukasz Kubiak | foto Krisztina Papp/ Unsplash

Zostaw komentarz