Robert Maj, operator kamery w lubelskim oddziale TVP, gdy jego niesforne ciało w zastraszającym tempie osiągnęło wagę 120 kilo, a w tym co najmniej 30 kilogramów nadwagi – dwa lata temu powiedział sobie dość. W tłusty czwartek najpierw nasycił się kilkunastoma pączkami, a potem z uśmiechem oznajmił rodzinie, że z objadaniem się definitywnie kończy, szybko schudnie i będzie uprawiał sport, aby mu po diecie efekt jo-jo znowu otłuszczenia nie dorzucił. Małżonka się uśmiechnęła, synowie pokiwali głowami ze zrozumieniem, ale nie widać było, żeby do końca byli przekonani, że mu się uda. Znali bowiem jego dotychczasowe apetytowe przyzwyczajenia. On jednak nie odpuścił.
Jak postanowił, tak zrobił. Przez pierwsze trzy miesiące za pomocą ścisłej diety połączonej z ćwiczeniami pozbył się dwudziestu kilogramów. I niech nikt nie myśli, że naraz raptownie przestał jeść. Nic z tych rzeczy. Jadł w miarę normalnie. Tyle tylko, że starannie dobierał składniki i ćwiczył, ćwiczył, ćwiczył. Najpierw siłownia z różnym sprzętem, a po roku przesiadka na rower i coraz częstsze pokonywane kilometrów w plenerze.
– W pewnym momencie – wspomina – poczułem, że blisko mi do spróbowania się w jakichś zawodach. Wybrałem rajdy MTB. Potaplać się w błocie i sprawdzić swoje siły, to było coś. Być szczęśliwym, że mimo niemałego wysiłku i zmęczenia pokonało się samego siebie. Startowałem w rajdach: w Nałęczowie, w Polak-bike, w Świętokrzyskiej Lidze Rowerowej, w Mazovia MTB Marathon. I w ten sposób zaczęła się moja przygoda ze sportem, która trwa do dziś.
Trzeba przyznać, że przygoda, którą tylko nielicznym dane jest przeżyć tak różnorodnie i w jakże ekspresowym tempie. Na rowerze bowiem się nie skończyło. Jednocześnie z rajdami pojawiło się bieganie dla podtrzymania kondycji. Na początku były trudności z przebiegnięciem pięciuset metrów. Niebawem jednak dzięki uporowi i odpowiedniemu treningowi przyszły większe dystanse: kilometr, pięć kilometrów i dziesięć. A stąd już tylko krok do sprawdzenia się w drugiej dyscyplinie, którą są biegi maratońskie. Na początek półmaraton w Warszawie, a po roku intensywnych treningów 34. Warszawski Maraton ukończony z bardzo dobrym czasem – 3 godziny i 23 minuty.
Wreszcie pojawił się pomysł, że można do tych dwóch dyscyplin dodać pływanie i będzie triathlon. Tu jednak trzeba było pokonać przysłowiowy „schodek” – wodny. Przez bieganie i jazdę na rowerze mięśnie są mocno przykurczone, a tu zasadą jest, żeby je rozluźnić.
– I zrobił się problem – mówi dziś Robert Maj z uśmiechem. – Przepłynięcie 25 metrów kraulem było dla mnie wielkim wysiłkiem. Nogi były jak kotwice. Dla rozluźnienia mięśni zacząłem więc dwa razy w tygodniu ćwiczyć jogę. Znalazłem jednocześnie doświadczonego trenera pływania, który pomógł mi wyeliminować błędy. I po intensywnych treningach przez kilka miesięcy tego roku jestem w stanie w piance bez problemu przepłynąć dwa kilometry. Triathlon stał się wreszcie osiągalny.
Nie mogę pozwolić sobie na żaden luz
Robert Maj w sierpniu tego roku wystartował w triathlonie w Poznaniu na dystansach: dwa kilometry pływania, 90 kilometrów jazdy rowerem i półmaraton na trasie 21 km i 97,05 metra. Natomiast uwieńczeniem jego sportowych dokonań będzie niewątpliwie ultramaraton w czerwcu przyszłego roku na trasie „Rzeźnika”, liczącej 80 kilometrów z Cisnej do Ustrzyk Górnych i rozłożonej na trzy etapy. W tym maratonie po Bieszczadach, który pokonuje się w parach, pobiegnie razem ze swoim szefem Tomaszem Rakowskim, fascynatem biegania w ogóle, a udziału w maratonach w szczególności.
I w taki oto sposób, niespełna w dwa lata od pamiętnego tłustego czwartku, znikła uciążliwa nadwaga, a nasz bohater zmienił się nie do poznania, zwłaszcza dla tych znajomych, którzy go dawno nie widzieli.
Zapyta ktoś, jak to możliwe? W końcu rodzina, praca i obowiązki. Otóż możliwe, bowiem precyzyjnie rozplanowane. Podobnie jak w pracy z kamerą, która bezlitośnie może ukarać operatora za każdy błąd.
– Na planie nie mogę pozwolić sobie na żaden luz – podkreśla. – W każdej dyscyplinie sportowej – także. A rodzina? Na szczęście wszyscy jesteśmy związani ze sportem. Mój młodszy syn, pięciolatek, gra w piłkę, biega i jeździ na rowerku. Starszy, siedmioletni, ma już swoją dyscyplinę i trenuje karate tradycyjne. Natomiast małżonka jest trenerem jeździectwa. Słowem, nawzajem się dopingujemy i jest super. W tym roku kończę czterdzieści lat. Jest to ponoć syndrom wieku średniego. Ale ja czuję się o wiele młodziej i to moje pozytywne zakręcenie przekłada się na codzienność życia.
Tekst Maciej Skarski
Foto Zbyszek Kowalski