fbpx

Quinn

6 sierpnia 2013
Komentarze wyłączone
1 969 Wyświetleń

Tekst Jerzy Janiszewski

CCI20130712 muz

Gdy wracałem na gapę z Warszawy, tuż przed Puławami dopadli mnie kontrolerzy. Lipiec 1973 roku, pod pachą dwie płyty: „Never Turn Your Back On A Friend” walijskiej grypy Budgie, kompletnie ignorowanej przez brytyjskich krytyków, słuchaczy również, oraz wciśnięty mi na siłę, niemal za grosze, album zupełnie nieznanego zespołu o nazwie QUEEN, tak nowy, że parzył palce. Działo się to w okolicach Fotoplastikonu (Aleje Jerozolimskie), miejsca magicznego dla wielu, szczególnie warszawiaków, tu można było spotkać znanych polskich muzyków, zwłaszcza jazzmanów, tu można było choć przez chwilę pożyć iluzją lepszego świata, tu można było również spotkać radiowych „grajków” – i oczywiście nie brakowało płyt, przemycanych zazwyczaj przez stewardesy i synków dyplomatów. Taki właśnie jeden zapytał, czy lubię Black Sabbath? Też mi pytanie, oczywiście. „Oni tak podobnie rzężą”. Na Wybrzeżu mieli o wiele lepiej, marynarze „tonami” dostarczali tego towaru, toteż tańszego. Niestety, daleko. Kiedy wylądowałem na Głównym PKP Lublin, doprowadzono mnie do zawiadowcy stacji i zaczęło się bajerowanie sokistów. Że zabrakło mi na bilet, bo wszystko poszło na płyty, że radio, że puszczę z dedykacją w audycji – wybroniło mnie ostatecznie ptaszysko z okładki Budgie, spodobało się, i pośrednio red. Tomanek, u którego terminowałem. Queenem nie zainteresowano się, okładka taka sobie, z małym człowieczkiem w prawym dolnym rogu. Kto by pomyślał, że ten człowieczek za kilka lat stanie się pierwszoplanową postacią brytyjskiej sceny… zawsze mam problem, żeby dopisać czy dopowiedzieć – rockowej. To była raczej rockandrollowa operetka, z rockiem niewiele mająca wspólnego, dla którego rodowodu i korzeni tak istotny był BLUES. Po pewnym czasie dopiero założyłem płytę na talerz odtwarzacza i zakręciłem nią w obecności Krzyśka Cugowskiego. „To jakiś syf!” – skomentował po pierwszym utworze. Pamiętam, że jak przystało na dobrych chrześcijan, przesłuchaliśmy jeszcze kompozycję pt. „JESUS”. I tyle. W Radiu Lublin, miałem wtedy zakaz grania muzyki, jeden z kolegów zgodził się na odtworzenie w niedzielnym programie „Radio Młodych” bodajże – „Seven Seas Of Rhye”. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że chyba Queen pojawili się po raz pierwszy w polskiej radiofonii. Dopiero nazajutrz płyta ukazywała się na Wyspach. Nie będę ukrywał, prywatnie był mi ten zespół zupełnie obojętny do czasu ukazania się w 1975 roku „Opery”. Świat zresztą oszalał na jej punkcie, kiedy stacje zaczęły grać „Bohemian Rhapsody”, podśpiewywało się od pewnego miejsca za Fredkiem – „No no no, oh mamma mia, mamma mia – mamma mia let me go”. Grupa, zwłaszcza Freddie, stoczyła bój z firmą o wydanie tego singla. Starano się przekonać muzyków, że to za długie, zwłaszcza w graniu i przy wymogach programowych stacji radiowych, że eklektyczne w swojej formie, że wreszcie nieprzystające do w miarę akceptowanego już przez fanów repertuaru poprzednich płyt, niby rockowych (?). Niewątpliwie, Mercury z kolegami jakby przerzucał kładkę nad tym, co się ogólnie działo w muzyce rozrywkowej lat 70., nad, ale i między – progresywnym rockiem, dogorywającym na początku dekady, a tym, co się ostatecznie wykluło pod jej koniec, czyli groch z kapustą: punk rock, nowa fala, disco, także melodyjne dla odtrutki piosenki (brylowała w tym ABBA), białe reggae, chłodne, elektroniczne nowo-romantyczne brzmienia, ale i metal. Grupa Queen tworzyła, nagrywała i lansowała jakby obok tego wszystkiego, momentalnie rozpoznawalna i wabiąca przede wszystkim melodyjkami, jak Beatlesi w latach 60. Można wspaniale grać o „siedmiu zbójach”, ale przede wszystkim i do końca życia zapamiętuje się MELODYJKI czy MELODIE, jak kto woli. Ta najważniejsza dla mnie do dzisiaj to akurat nie dzieło Mercury’ego, nie jego operetka, a ta, którą wymyślił gitarzysta Brian May. Wracając do domu po obejrzeniu roboczej kopii filmu „Highlander” z Christopherem Lambertem w roli głównej, powtarzał któryś raz z kolei – „Who Wants To Live Forever?”, z czym go na schodach zastała żona Chrissie. Ich małżeństwo dogorywało. Ale tę pieśń, tak często odtwarzaną podczas pogrzebów, jak choćby „Amazing Grace” czy „Seasons In The Sun”, nieświadomie jakby pisał dla Freddiego. Nawet razem zaśpiewali. Tak – nie Mercury, ale May był dla mnie najważniejszy w zespole, choć wielu czytelników, z naczelną „LAJF-u”, nie zgodzi się ze mną. Był w tym graniu dźwięków perfekcyjny, wręcz matematyczny. Co ciekawe, był przez pewien czas nawet nauczycielem matematyki. Gdyby tak usunąć z nagrań jego partie gitar, kalectwo murowane. Koniec stycznia 1991 roku, mam w Trójce program, wpada do radia Piotr Kaczkowski, wyjmuje z torby kasetę… – nie wierzę, czekamy bardzo na tę płytę – to „INNUENDO”, oficjalnie ma się ukazać w lutym. W RMF-ie często reklamują, że to oni pierwsi już niebawem, przedpremierowo ujawnią zawartość albumu. Co mam grać?  – pytam Kaczora. – „Graj, co chcesz”, ale poleca mi finałowe „The Show Must Go On”. Na pewno zagrałem wówczas, po pobieżnym przesłuchaniu kasety, „I’m Going Slightly Mad”, „These Are The Days Of Our Lives” i dla tytułu „Delilah”. Ale to nie był bynajmniej cover wielkiego przeboju Toma Jonesa, Freddie żegnał się tą kompozycją z ukochanym kociakiem. No i zrobiła się AFERA. Zadzwonili z Krakowa i zaczęli mi wygrażać, kazałem im pocałować się w dupę i wróciłem do Lublina. Potem było śledztwo. W Pomatonie lansowałem wersję kasety z RPA, a tak naprawdę przyfrunęła z Kalifornii, od Walta Disneya. Piątek, 22 listopada 1991 roku, prowadzę popołudniowy program w Radiu Lublin, proponując słuchaczom, jak stwierdził potem szef, makabryczny konkurs. Pytam, kto w najbliższych godzinach, dniach, z wielkich estrad tego świata, opuści nas na zawsze? Dzień wcześniej w rozmowie z Andrzejem Marcem, który akurat wrócił z Londynu po próbie załatwienia koncertu grupy Queen w Polsce, był wówczas przedstawicielem PAGART-u, dowiedziałem się: – „Jurek, jak Mercury dożyje niedzieli, to może pożyje jeszcze tydzień”. Do wygrania była płyta „śmiertelnika”. Ani razu nie zagrałem wtedy w programie Queenu. Pamiętam, że ludzie „uśmiercali” Keitha Richardsa, Joe Cockera, Tinę Turner, Milesa Davisa – on już akurat ku mojej rozpaczy nie żył od kilku tygodni. Tuż przed 15 zadzwonił słuchacz ze Świdnika: „Może Freddie Mercury?”. Mówił mi to już poza anteną, wchodziły akurat wiadomości. Wygrał płytę „JAZZ”. W dwa dni potem, to była niedziela, KRÓLOWA utraciła ostatecznie KSIĘCIA. Zabrał się razem tego samego dnia z perkusistą zespoły KISS, zespołu Mu bliskiego, choćby z uwagi na wypinanie torsów i zmalowane ciała. I jeszcze słowo o utworze, którego nie sposób nie wywołać przy tych wspomnieniach z okazji 40-lecia od premiery pierwszej płyty. Liverpoolskie „You’ll Never Walk Alone”, tak chętnie śpiewane na stadionach całego świata, zwłaszcza przy Anfield Road, od 1977 roku pozazdrościło szalonej popularności uniwersalnemu, nie tylko na stadionach piłkarskich wykonywanemu – „WE ARE THE CHAMPIONS”, hymnowi triumfu. Mercury często podkreślał, że od lat myślał o napisaniu utworu, który – jak przystało na Brytyjczyka – stałby się stadionową pieśnią zwycięstwa, oczywiście myślał przede wszystkim o piłkarzach, szczególnie londyńskich drużyn, mając chyba najbardziej w sercu młotów z WEST HAM przy Upton Park, choć koledzy z zespołu twierdzą, że Chelsea. Niechby nawet obie drużyny. W rok po śmierci wokalisty na Wembley odbył się pamiętny koncert. Wtedy poczuliśmy, jak bardzo brakuje Mercury’ego światu i kolegom. A finał przeszedł do historii, „We Are The Champions” zaśpiewała sama Liza Minnelli. Również niedawno Wimbledon rozbrzmiewał tą pieśnią. Tym razem śpiewano An
dy’emu Murray’owi.

CCI20130712_0001  muz1

Komenatrze zostały zablokowane