Kiedy człowiek biznesu ma w sobie duszę artysty, zawsze, poza podstawowym interesem, zrobi coś, co będzie bliskie jego życiowym pasjom. Tak właśnie jest w przypadku Janusza Sikory z Lublina, który z jednej strony zajmuje się obróbką metali kolorowych, a z drugiej tworzy urządzenia odtwarzające niemal krystaliczną czystość dźwięku.
Do trzydziestego roku życia pracował w różnych firmach, ale w końcu postanowił sam o siebie zadbać. Sprzedał wysłużonego Fiata 126p, kupił tokarkę i założył warsztat ślusarski w wynajętym pomieszczeniu. Zajął się wyrobami z mosiądzu. Na początku sam wykonywał żyrandole. Dobrze szło, więc zatrudnił pracownika. Potem kilku. Wreszcie, po dziewiętnastu latach prowadzenia firmy w wynajmowanych pomieszczeniach, na kupionej przez siebie działce postawił swój własny warsztat. Jego firma Allmet funkcjonuje już na rynku ponad trzydzieści dwa lata i jest znanym producentem balustrad oraz karniszy. Do ich wyrobu wykorzystuje metale kolorowe, jak mosiądz i aluminium, niejednokrotnie łącząc je z egzotycznym drewnem lub szkłem.
Kiedy mówi o tym okresie w swoim życiu, zawsze podkreśla: ‒ Podstawą sukcesu w biznesie są: zapał do zrealizowania swoich zamierzeń, wiedza, doświadczenie zdobywane przez lata i cierpliwość. Dopóki nie uzyska się satysfakcji z jego prowadzenia, nigdy nie wolno się zniechęcać, bowiem początki zazwyczaj są dość trudne.
Ale tym, co naznaczyło jego życie na nowo jako i biznesmena, i pasjonata, była muzyka. Będąc nastolatkiem, grał na gitarze i chodził do ogniska muzycznego. W bujnym okresie młodzieńczym zajął się, co prawda, sportami motorowymi, jeżdżąc w narodowej kadrze kartingowców, ale odpuścił i pozostał w świecie dźwięków. Grał w różnych zespołach. Między innymi z Kazimierzem Grymuzą, perkusistą Budki Suflera, i z Heniem Mazurkiem, który był gitarzystą solowym pierwszego składu zespołu Bajm. Interesował się różną muzyką. Klasyczną także.
Ponieważ w późniejszych latach było różnie z możliwością wyjścia na koncerty, postanowił więc słuchać swoich ulubieńców w zaciszu domowym. Oczywiście na odpowiednim sprzęcie i z tradycyjnych, wracających do łask płyt z polichlorku winylu, czyli popularnych winyli, zwanych także „czarnymi”. Kupił więc za dwadzieścia cztery tysiące gramofon nowej generacji. Zainstalował go w pokoju, położył na talerzu płytę i uruchomił. Niestety, po wysłuchaniu pierwszych dźwięków zerwał się z fotela, podszedł do sprzętu i go wyłączył.
‒ Nie dało się tego słuchać – wspomina. ‒ Odkręciłem głos trochę mocnieji naraz dźwięk zaczął się wzbudzać i wibrować w kolumnach. Nie zagrał tak, jak chciałem. Natomiast, niestety, zagrało prawo rynku. Taki sprzęt w seryjnej produkcji kosztował 2‒3 tysiące. Reszta to cła, marże producenta i handlu. A za trzy tysiące w tej dziedzinie nie da już się teraz wykonać nic dobrego. Postanowiłem więc sam zrobić sobie swój gramofon. Z jednej strony miałem przecież doświadczenie w obróbce skrawaniem różnego rodzaju metali, a z drugiej wiedzę o elektronice przejętą od mojego ojca, który w latach sześćdziesiątych, zajmując się lampami i elektroniką, tworzył sprzęt dla zespołów estradowych. Miałem też pomysł i nadzieję, że o wiele lepiej zagra. I proszę ‒ udało się.
Czysty dźwięk
Pierwowzorem gramofonu był fonograf z 1877 roku konstrukcji Thomasa Edisona. Dźwięk zapisywano w nim, rzeźbiąc za pomocą diamentowej igły rowek na folii cynowej nawiniętej na stalowy walec. Odtwarzanie za pomocą tej samej igły przebiegało w analogiczny sposób. Głośnikiem i mikrofonem była lejkowata metalowa tuba, a całość urządzenia napędzał nakręcany korbką mechanizm sprężynowy. Pierwszą zaś konstrukcją gramofonową było urządzenie Emila Berlinera, w którym walce fonografu zastąpiono płytami woskowymi. A potem zmiany następowały dość szybko. W 1898 roku w urządzeniu Berlinera w miejsce płyt woskowych wprowadzono szelakowe. Dwadzieścia siedem lat później powstały zaś gramofony elektryczne, odtwarzające płyty ebonitowe lub winylowe. Do połowy dwudziestego wieku był to jednak sprzęt niepozbawiony wad w uzyskaniu prawidłowego przenoszenia dźwięku z płyt na układ wzmacniaczy i głośników. Dla uzyskania odpowiedniej jakości odtwarzania mają bowiem w nim największe znaczenie: jakość igły, wkładki, w której jest mocowana na ramieniu, idealne obroty i jego stabilność w oparciu na podłożu. A z tym nie było najlepiej.
‒ Dawne gramofony – mówi Janusz Sikora ‒działały na zasadzie: włącz, wyłącz i przekładania dźwigniz 33 na 45 obrotów. Talerz to kawałek blachy i zero precyzji. Na tych gramofonach igła potrafiła skakać po rowkach i praktycznie nie było żadnej możliwości uzyskania w nich odpowiedniej szybkości obrotów. Niektóre miały, co prawda, takie regulacje w oparciu o światło stroboskopu, ale to był błąd. Podłączane były bowiem bezpośrednio do prądu z sieci, której częstotliwość nie jest stabilna, i stąd nigdy nie było wiadomo, jak naprawdę taki sprzęt chodzi.
U progu dwudziestego pierwszego wieku wraz z niebywałym wręcz rozwojem nauki i techniki wyeliminowanie tych wad stało się jednak możliwe. Powstają więc gramofony nowej generacji, odtwarzające przez precyzyjne obroty i pochłanianie wszystkich rezonansów nieskazitelną jakość dźwięku. I do takich należy gramofon Sikora Turntable, oddający wkładce z igłą wyłącznie tylko czysty dźwięk nagrany na płycie.
Perfekcja
Na marmurowym blacie niewielki przedwzmacniacz, a obok niego gramofon zwany masowym o wadze 93 kilogramów. Główna jego część to talerze. Dwa dość ciężkie. Ułożone na osi jeden na drugim. Nad nimi trzeci, główny, zupełnie inaczej toczony i poruszający się na specjalnym łożysku. Na nim kładzie się płytę i wprawia ją w ruch przez dwa dość cienkie paski oplatające jego szeroki bok. Paskami poruszają niezależne od siebie dwa silniki stojące w niewielkiej odległości od niego. ‒ Razem‒ jak mówi żartobliwie pan Janusz – te talerze tworzą taką większą kanapkę, która pochłania wszelkie rezonanse z łożyska, które robię sam. Prócz nich jest jeszcze ich podstawa klejona z aluminium i z mosiądzu. Dzięki temu wszystkie drgania (rezonanse) są zamieniane w ciepło.
Silniki szwajcarskiej firmy PAPST uruchamiane są przez osobne urządzenie sterujące opracowane przez pana Janusza. Dają niesamowitą precyzję obrotów. Paski, którymi poruszają, nie są doskonałe. Bywają czasem bardziej miękkie lub zbyt twarde. I wtedy mogą na samym talerzu powodować tzw. kołysanie obrotów, mimo odpowiedniej prędkości obrotowej, np. 33,33. Żeby więc tego uniknąć, stosuje się co najmniej dwa napędy, a bywa, że i cztery.
Ramię nanoszące na płytę wkładkę z diamentową igłą ma wysoką klasę. Produkuje je firma Franc Kuzma ze Słowenii. A sama diamentowa igła z wkładką? To już najwyższa japońska jakość. Wykonują je pod specjalnymi mikroskopami. Powiedzmy dla przykładu, że rozdzielczość tej wkładki dochodzi do 50 kilohertzów. A w odtwarzaczach kompaktowych mamy tylko 22 kHz, czyli brakuje w nich pełnego zakresu wysokich tonów. Wkładka zawieszona na kauczuku lub silikonowych gumach pracuje dwa, cztery tysiące godzin. Igła zaś jest praktycznie niezniszczalna. Chyba że ktoś uszkodzi ją lub całość tego zestawu mechanicznie.
– Przy odtwarzaniu na takim gramofonie – podpowiada pan Janusz – nie wolno być niecierpliwym, nerwowym. Bo wtedy może być trach i ładnych parę tysięcy złotych ucieka. Poza tym każdą płytę przed użyciem należy przeczyścić, a praktycznie rzecz biorąc, umyć specjalnym płynem w myjce do winyli, którą można kupić w sklepach. O dobrą jakość po prostu trzeba dbać.
Rzeczywiście w tym gramofonie doprowadzono ją do perfekcji. Stoi przede mną na specjalnym granitowym stole. Pod nim na podobnej płycie wzmacniacz zbudowany także przez Janusza Sikorę. Każda z płyt waży po sto kilogramów. Całość oparta jest na metalowych nogach, w których są kulki cyrkonowe niwelujące wszelkie drgania. W taki sam sposób zabezpieczone są przy podłożu kolumny stojące po jego bokach. Włączona płyta i słuchamy. Nasze uszy nie odbierają nic prócz czystego dźwięku. Od najwyższych tonów do szalenie niskich. Na talerzu stary zacny winyl, a my nie możemy uwierzyć, że brzmi tak nienagannie. Nic nie szumi, nie trzeszczy i nie wibruje. Zapominamy naraz o sprzęcie i pochłania nas muzyka.
– Moje gramofony – podkreśla pan Janusz – wyróżniają się od innych, również produkowanych w kraju, poprzez użyte w nich materiały: aluminium łączone z mosiądzem. Znając właściwości metali kolorowych, zrobiłem podzespoły, zwłaszcza talerze, powiedzmy jak najbardziej „martwe”. Talerz, który się kręci z płytą, jest niejako jej odwzorowaniem. W tych gramofonach zniwelowałem wszelkie rezonanse, np. od pracy silnika czy od hałasu łożyska. Dzięki temu one niczego nie przyjmują i niczego nie oddają. Pozostaje tylko muzyka.
Lek na wszystkie stresy
Na razie, w przypadku gramofonów, Janusz Sikora nie mówi o wielkim biznesie. Twierdzi nawet, że gdyby rozwinął się z tego wyłącznie kolejny interes, to odebrałby mu chęć do słuchania muzyki na tym sprzęcie. Sprzedaje więc tylko kilka sztuk. I jest szczęśliwy, że udało mu się zrealizować swoje marzenie. Codziennie po pracy przychodzi do pokoju ze swoim gramofonem, zagłębia się w fotel, odpoczywa i słucha dobrej muzyki. Na moment wyłącza się z szarego świata.
– Każdy biznes – powiada – na tyle człowieka pochłania, że dobrze jest mieć chwilę odskoczni. A tę daje muzyka. To podstawa duszy. Lek na wszelkie stresy. W moim przypadku z jednej strony praca, a z drugiej gramofonowe hobby to jest coś cudownego, co rzadko się spotyka. Ludzi, którzy poza pracą nie mają żadnego hobby, osobiście nazywam„martwymi”. Bo oni z góry są już przegrani. Biorą gazetę, oglądają telewizję i mają tylko pretensje do całego świata. A ja nastawiam płytę i zapraszam np. Stinga do swego pokoju. Gra i śpiewa często lepiej oraz czyściej niż na koncercie, a mnie otacza organiczność i naturalność dźwięku.
W taki oto sposób muzyka z lat dziecięcych Janusza Sikory stała się przyczynkiem do powstania w jego firmie najwyższej klasy sprzętu do jej odtwarzania. Zrodziła także dalsze pokoleniowe rodzinne fascynacje. Jego synowie: Jakub, gitarzysta, i Robert, basista, mają swój zespół Crab Invasion i wydali już dwie płyty. Córka co prawda nie uczestniczy w tym ich przedsięwzięciu, ale zajmując się marketingiem firmy, o gramofonach i jakości dźwięku wie niemal wszystko. Słowem, rodzinny pokoleniowy biznes oparty nie tylko na produkcji zapewniającej dochody, ale i na hobby, sprawiającym, że sukces w życiu staje się o wiele ciekawszy.
Tekst Maciej Skarga
Foto Łukasz Maj