Tekst Katarzyna Kawka
Foto Paulina Gębura Daniewska
Wychudzony pies stojący na metrowym łańcuchu, kilkanaście kotów trzymanych w fatalnych warunkach, potrącona przez samochód sarna na poboczu drogi, okaleczona czapla zaplątana w żyłkę wędkarską. Wystarczyło zadzwonić do Fundacji Lubelska Straż Ochrony Zwierząt a każde z nich miałoby szansę odzyskać zdrowie i żyć w lepszych warunkach.
Pod budynek, w którym mieści się oddział ginekologiczno-położniczy Kliniki Weterynaryjnej Uniwesytetu Przyrodniczego w Lublinie podjeżdża samochód oznakowany „Fundacja Lubelska Straż Ochrony Zwierząt”. Wysiadają z niego trzy kobiety, które wspólnymi siłami wyjmują z samochodu duży, plastikowy transporter. To wolontariuszki fundacji i pani Ewa, która znalazła w lesie porzuconą sukę ze szczeniakami. We wnętrzu transportera widać błyszczące, czarne ślepia i wpychający się między kraty mokry nos. Sonia jest duża i ma charakterystyczną czarną sierść. Ośmielona przez swoją opiekunkę przełamuje niechęć i pewnie staje na asfalcie parkingu. W klinice zostanie poddana zabiegowi sterylizacji. Po kilku chwilach Sonia pozwala się głaskać, jest wesoła, chętnie podaje łapę, niczym miś w wierszu „Zoo” Jana Brzechwy. Ktoś ją tego kiedyś nauczył. Ten sam ktoś porzucił ją w lesie krótko przed oszczenieniem. Psia mama szukała pomocy u ludzi. Miała szczęście, że trafiła na podwórko pani Ewy. – Po wyglądzie zorientowałam się, że ma młode. Kiedyś poszłam za nią do lasu. Doprowadziła mnie do szczeniaków. Widziałam, jak zwraca jedzenie, żeby je nakarmić. – Opowiada Pani Ewa, która przygarnęła Sonię i jej dzieci, chociaż miała już dwa psy. Szczeniaki trafiły do adopcji, a Sonia została na swoim nowym podwórku. Historia jak z psiej bajki, jednak nie każdy podopieczny fundacji ma tyle szczęścia.
Ludzie im ten los zgotowali
Zwierzęta, które do nas trafiają są okaleczone fizycznie i psychicznie. Pchełce ktoś obciął nogi kosiarką a Cookie wypadła macica. Sięgała prawie do ziemi. Suczka chodziła w tym stanie, bo jej właściciele czekali, aż narząd sam odpadnie –
mówi Marta Włosek, wolontariuszka fundacji. Marta na co dzień prowadzi własną firmę, mimo to znajduje czas, aby zająć się zwierzętami, pojechać na interwencję, przywieźć zwierzaka na zabieg. Marta szczególną opieką otoczyła Bambu. Ośmioletni owczarek niemiecki został odebrany w trakcie interwencji. Po bujniej sierści prawie nie było śladu, robaki zjadały mu uszy a skóra pulsowała od pcheł. Właściciel trzymał go na łańcuchu, a miskę z jedzeniem podsuwał grabiami. Twierdził, że Bambu jest agresywny i nie pozwala nikomu do siebie podejść. Marta powolne oswajanie zaczęła od podawania wątróbki w kagańcu i zabierania na spacery. Udało się. Bambu polubił ludzi i mógł zostać oddany do adopcji. Nowym domem nie nacieszył się jednak długo. Jego państwo rozstali się i żadne z nich nie chciało zatrzymać psa. Dzięki fundacyjnej akcji adopcyjnej Bambu ma już nowych właścicieli.
Jesienią media opisywały historię Mony, która niemal została zagłodzona przez swoich właścicieli. To był normalny dom z pełną rodziną z małymi dziećmi. Długowłosy owczarek niemiecki nie dostawał jeść, ponieważ właścicielka nie lubiła psów. Wolontariusze fundacji dotarli do Mony w ostatniej chwili. Przetrwała dzięki szybkiej transfuzji krwi. Mona jeszcze długo potem nie była w stanie poruszać się o własnych siłach. W jej jelitach zalegały kamienie kałowe. Z głodu zjadała własne odchody i części wyposażenia kojca. Teraz przebywa w domu tymczasowym u jednej z wolontariuszek. Mimo, że jedzenia jej nie brakuje, każdy posiłek pochłania z zachłannością jakby nie jadła od kilku dni. „Ludzie są diabłami na ziemi, a zwierzęta dręczonymi przez nich duszami” – stwierdził niegdyś Artur Schopenhauer. Po wysłuchaniu historii każdego z podopiecznych fundacji myśl filozofa wydaje się ponadczasowa. Jednak krzywda wyrządzana zwierzętom nie zawsze jest efektem złej woli . Brakiem wyobraźni można nazwać przypadek Tequili. Kilkumiesięczna suczka zakrztusiła się, kiedy właściciele wlewali do pyszczka olej razem z witaminami, co powodowało zachłystowe zapalenie płuc. Tequili nie udało się uratować.
Z potrzeby serca
Fundacja Lubelska Straż Ochrony Zwierząt powstała trzy lata temu. Założyli ją państwo Małgorzata i Krzysztof Żerdziccy. Organizacja współpracuje z Kliniką Weterynaryjną Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie a wspierają ją wolontariusze, wśród których sporą grupę stanowią studenci. Pomoc jest potrzebna przy wyprowadzaniu zwierząt na spacer, oswajaniu, uczestniczeniu w patrolach interwencyjnych. – Ciągle za mało mamy domów tymczasowych, bo zdrowe zwierzęta nie mogą przebywać w klinice. Muszą u kogoś zamieszkać do czasu, kiedy znajdzie się osoba chętna do adopcji – mówi Aleksandra Lipianin – Białogrzywy, wolontariuszka. – Na okres przejściowy zapewniamy karmę, niezbędne akcesoria i opiekę weterynaryjną. Nieustannie poszukujemy ludzi do pomocy. Często bywa tak, że ktoś pisze, że chciałby z nami współpracować. Ale kiedy informujemy, że nie jest to praca zarobkowa, zapał mija.
Mimo to ludzi dobrej woli nie brakuje. Jedna z agencji reklamowych za darmo okleiła samochód fundacji, Pan Marek Niwiński, konstruktor wózków inwalidzkich dla zwierząt, sprezentował jeden z nich Pchełce, dzięki czemu suczka może swobodniej się poruszać. Fundacja zbiera również akcesoria dla zwierząt – nowe i używane smycze, legowiska, karmę i oczywiście pieniądze. Większość podopiecznych wymaga opieki weterynaryjnej. Zabiegi są kosztowne a leki kupuje się bez zniżek. Pomimo wsparcia finansowego w postaci dobrowolnych wpłat na konto fundacji potrzeby są duże i wciąż rosną.
Jest co robić
Zajmowanie się potrzebującymi zwierzętami jest czasochłonne. W ciągu dnia ma miejsce nawet po kilka interwencji. Gdy kończymy rozmawiać, Ola z Martą jadą na kolejne wezwanie, kilkadziesiąt kilometrów poza Lublin. – Ludzie wrażliwi na krzywdę zwierząt dzwonią do nas i zgłaszają, że zwierzęta są trzymane w złych warunkach, głodzone, często bite. Kiedy jadę gdzieś prywatnie i zauważam, że być może dzieje się krzywda jakimś stworzeniom, muszę zareagować. Czasami chodzi o wydłużenie łańcucha, zapewnienie psu lepszej budy. Łańcuch nie może mieć mniej niż trzy metry, a pies może być przywiązany maksymalnie dwanaście godzin na dobę. Niestety, Ustawa o Ochronie Zwierząt nie podaje wymiarów kojca. Stanowi tylko, że zwierzę musi się swobodnie poruszać, a to trudno precyzyjnie zinterpretować – wyjaśnia Marta.
Na teren obejścia cudzego domu wolontariusze maja prawo wejść za zgodą i bez użycia siły. Pouczają ludzi, co należy poprawić. Jeśli zwierzę jest rażąco zaniedbane, jego stan zagraża życiu lub zdrowiu, to znaczy że jego właściciel popełnia przestępstwo i sprawa jest kierowana do prokuratury. Jednak sprawy w polskich sądach trwają długo natomiast wolontariusze muszą działać natychmiast, gdyż w dosłownym sensie jest to sprawa życia i śmierci. Czasami trudno mówić o winie. Trafiliśmy do gospodarstwa, w pobliżu Cycowa, gdzie było kilka zwierząt w opłakanym stanie. Ich właściciel też nie był w najlepszej sytuacji bytowej. Wezwaliśmy lekarza i urzędników z gminy. Często okazuje się, że musimy również pomagać ludziom, którzy nie radzą sobie życiowo.
Nie tylko pies z kotem
Pod skrzydła organizacji trafiają też dzikie zwierzęta. Był bocian, który pomimo zimna nie chciał dać się przygarnąć. Opieki wymagała czapla, która zaplątała się w żyłkę wędkarską. – Obrażenia okazały się na tyle poważne, że byliśmy zmuszeni poddać ją eutanazji – wspomina Ola. – Dzikie zwierzęta, które do nas trafiają, najczęściej są w złym stanie. Mieliśmy też malutkiego zająca przygniecionego przez drzewo. On również nie przeżył. Był problem z sarną, którą zaopiekowali się ludzie, którzy ją znaleźli. Ledwie przeżyła tę opiekę, bo była karmiona krowim mlekiem, którego sarny nie przyswajają. Nie zabierajcie ani nie dotykajcie młodych dzikich zwierząt, chyba że są ciężko ranne – prosi Ola. W sytuacji zagrożenia życia dzikie zwierzęta sobie radzą, gdyż chroni je natura. Na przykład młode sarny nie wydzielają zapachu, więc nie ściągają na siebie niebezpieczeństwa. Koza często odchodzi od młodych, żeby nie wabić drapieżników, ale zawsze wraca. Podobnie małe puszczyki, które często wypadają z gniazda ale potrafią chodzić po drzewach. Natomiast jeśli zostawimy swój zapach na zwierzęciu, to rodzice mogą je porzucić i wtedy zginie.
Telefon albo życie
Kogo zawiadamiać, gdy widzimy bezdomne czy ranne zwierzę? Na terenie Lublina należy dzwonić do schroniska przy Metalurgicznej lub do Straży Miejskiej, a w nagłych przypadkach, np. kolizjach drogowych z udziałem zwierząt, także na Policję. Poza miastem należy powiadomić pracownika danego urzędu gminy, który ma obowiązek zająć się tym. Po piętnastej najlepiej jest zadzwonić pod numer alarmowy fundacji. Dzięki telefonowi do fundacji udało się uratować również Alfa. Mały, biały, włochaty kundelek, potrącony przez samochód, kilka zimnych dni przeleżał na poboczu drogi. Kiedy wolontariusze go zabierali, Alf był brudny, przerażony i przemarznięty. W klinice został ostrzyżony i poddany leczeniu. Nie wiadomo, jak długo umierałby w męczarniach, gdyby nie telefon jednego z wielu mijających go kierowców.
Telefony alarmowe:
Straż miejska 986 Policja 997 Schronisko dla zwierząt, ul. Metalurgiczna 5, Lublin, 81 466-26-42, 500-091-208 Fundacja Lubelska Straż Ochrony Zwierząt 883-577-493 |