Tekst Jerzy Janiszewski.
Foto Andrzej Szajer.
W moim komórkowym telefonie mam „wbite” obok siebie dwa numery: Andrzeja Jackowskiego (lubelaka) i Marka Jackowskiego, obaj już nie żyją, obaj za życia bardzo mi bliscy. A jeszcze niedawno, dzwoniąc w pośpiechu do Andrzeja i odwrotnie też, często mi się to zdarzało, że na moje „Cześć, Andrzejku”, Marek odpowiadał na luzie – „Ano cześć, widziałem Cię wczoraj na Litewskim”. „Na Litewskim?” – mowa o placu w centrum Lublina (gdyby ktoś nie wiedział) – „to niemożliwe, Andrzejku, od tygodnia nie opuszczałem mojej dzielnicy”. I po chwili już wiedziałem, że ten gość po drugiej stronie robi ze mnie „włoskiego” łacha. Znowu pomyliłem numery. Toteż, ale już poważnie, pytałem: „Czy widzisz przez okno dymiącego Wezuwiusza?”. Zwykle potwierdzał, i tyle. „Pozdrów Lublin!” – właśnie, odpowiadając, pozdrawiam szczególnie bliskie Ci… Marek domyślał się, znał Lublin, zwłaszcza trasę od radia przy Obrońców Pokoju do Bramy Krakowskiej. A potem już była magia Starego Miasta, zazdrościł nam tej lubelskiej starówki. Przede wszystkim dla niej spacerował przez te dwa tygodnie sesji nagraniowej, która zrodziła pierwszy album Maanamu. „Najważniejszy” – być może przez kurtuazję powtarzał. Tak czy inaczej, osobiście uważam, że grupa nie nagrała już potem tak stylowej płyty, tak inaczej brzmiącej i tak zgrabnie i bezboleśnie łączącej stary dobry rock z tym, co na scenie w kraju działo się już potem, w latach 80. No i same kompozycje, za to Go najbardziej ceniłem, aż tyle na jednej płycie: „Stoję, stoję”, „Boskie Buenos”, „Żądza pieniądza”, „Karuzela marzeń”, „Oddech szczura”, „Szare miraże” i wreszcie katowany przeze mnie na antenie Radia Lublin – „Szał niebieskich ciał”. Pyta mnie jeden z kolegów, staliśmy obok studia, Marek nieopodal, przez uchylone drzwi docierał głos śpiewającej Kory – „Co ona za głupoty wyśpiewuje?”, „A, takie różne” – odpowiadałem: „nie muszę siedzieć, leżeć też nie muszę, Buenos Aires, tam chcę, tam chcę, nogi nogi, setki nóg, tupią, tupią, tup, tup, tup, a planety szaleją – i śmieją się, śmieją” – nie czujesz, jak to siedzi w muzyce? Głupia mina, poszedł sobie. I z kolei figlarna mina Marka stojącego z boku, tyle w niej jak zwykle dobroci i zrozumienia dla głupich pytań. W tym czasie poznaliśmy się w Krakowie. Był słuchaczem moich audycji w Trójce. Wtedy chyba, i tak już pozostało, nazwałem Go polskim Townshendem. Niesamowite, jak bardzo przypominał mi lidera grupy The Who, którą za młodu, w 1967 roku, zaliczyłem w Birmingham. Zagrali dla studentów prześwietny koncert. Przede wszystkim czekało się na „My Generation”, to było o nas i bardzo nasze, pokoleniowy hit, Marka i mój. Nikt tak wtedy nie „czadował” ze sceny. Uważam, że koncertowy album „Live at Leeds”, w swojej kategorii, jest niedościgniony – a tyle już lat minęło. Pete Townshend nie był jakimś gitarowym wymiataczem, wybierał zgrabnie te swoje funty
, Marek również, ale bez nich nie zaistniałyby te dwie wspaniałe grupy. Obaj mieli głowę do pisania świetnych rockandrollowych kawałków, wiedzieli, jak tchnąć w nie rockandrollową duszę. Townshendowi Marek mógł ewentualnie pozazdrościć „wiekopomnego” dzieła, pierwszej rock opery TOMMY, ale było Mu bardzo miło, kiedy na dzień dobry witałem Go gromkim – cześć, Pete. Najpierw był telefon, chyba początek sierpnia ’80, a nawet trzy: z Pomatonu, od Iwonki Thierry i przede wszystkim od Marka. Uprzedzony przez Andrzeja Poniatowskiego, perkusistę legendarnego KLANU („Mrowisko”), który ze „studyjnymi zabawkami” przyjechał ze Szwecji do Polski i dał namówić się do pracy w siermiężnie wyposażonym studiu Radia Lublin. Nikogo z kierownictwa nie obchodziło to miejsce, poza dwiema akademiami: pierwszomajową i z okazji 22 lipca oraz opłatkiem i śledzikiem tuż przed świętami. I Bogu dzięki, przynajmniej mieliśmy to, co na świecie najważniejsze według Magdy Czapińskiej, święty spokój. A „Poniat” to wyjątkowy MAN, elegancki, subtelny, z dużym „czujem” dźwiękowca, otarł się nawet o Abbę – otóż Andrzej zasugerował, mimo skromnego budżetu, realizację tego projektu. Ale dla mnie ważniejsza była krótka rozmowa z Markiem, rozmowa – rzec by można – dwóch „hippi”, pamiętających, co się wydarzyło ot choćby w czasach i po festiwalu w Woodstock. „Kto będzie śpiewał?” – zapytałem, „Kora, moja baba przed”. „A Ty?”, pamiętałem przecież w jego wykonaniu niedawny przebój – „Oprócz błękitnego nieba”. „Ja nie, tylko ona”. Kiedy z końcem sierpnia pojawił się przy Obrońców Pokoju Maanam, od razu wiedziałem, kto tu będzie dominował, tupał, pokrzykiwał… oczywiście KORA. W mojej kawalerce pomieszkiwał wówczas Janek Borysewicz, gitarzysta Budki. Od niedawna był właścicielem wymarzonego „Strato” Fendera, odkupionego od nie byle kogo, bo od Darka Kozakiewicza. Z tego zakupu chyba ja byłem bardziej zadowolony. Gdybym był gitarzystą, to tylko Fendery, stąd takie wielkie umiłowanie Hendrixa, który był i pozostanie moim BOGIEM. To, co nagrał najwspanialszego, zagrał na Stratocasterze, choć dotykał innych „wioseł”, ot choćby Gibsonów. Gitarzysta Maanamu, Rysio Olesiński, bardzo czujny w tym swoim graniu, zamarzył sobie mieć w wypożyczeniu ten instrument Janka. Wchodzę do radia i widzę wkurzoną Korę, o ile dobrze pamiętam, obok stała znana mi z punkowych dokonań Niemka Nina Hagen, była wówczas w Lublinie. W środowisku zakręconych określana nawet „matką chrzestną punk rocka”. „Ten twój koleżka Borysewicz to palant, odmówił pożyczenia gitary”. Bez opisywania szczegółów, Janek pożyczył ostatecznie tego Fendera, stąd choćby tak pięknie brzmiąca partia w „Szale”. Cóż, moc wspomnień i refleksji – Marek nie żyje. Wiedział o moich problemach z sercem, nieudanej operacji, toteż przy okazji naszych „włoskich” telefonicznych rozmów pytał – „Jak tam pukawka?”. „Może być” – odpowiadałem. Kto by przypuszczał, że jego szybciej zawiedzie, i to tuż przed wejściem do studia w Neapolu. Zapytał kiedyś, czy pamiętam Adriana Celentano. Odpaliłem – „24 mila baci…”. „No tak, byliśmy dzieciakami wtedy” – odparował, „Marino Marini śpiewał to na pierwszej polskiej trasie, tuż przed – Nie płacz, kiedy odjadę”. Mój Boże, był i w Przemyślu w odremontowanej po pożarze hali, byłem tam i ja, był i w Lublinie, w „Koziołku”. „Wiesz” – kontynuował – „ten skurczybyk nagrał Dianę Paula Anki, to duży hit tu nad Tybrem, przyślę ci”. DIANA była jednym z trzech pierwszych singli, które dotknąłem w życiu, prezentami siostry z Kanady. Dwa pozostałe to „Love Me Do” mało znanego mi wówczas zespołu The Beatles oraz cudowna „Księżycowa rzeka” Henry’ego Manciniego. I jeszcze coś, wracając do sesji Maanamu w Lublinie, zadzwonił do mnie z Łodzi Marek Niedźwiecki, udzielał się od czasu do czasu w radiowym Studiu Gama. I tak dzięki Maanamowi poznałem Niedźwiedzia, a to bardzo ważna znajomość w moim życiu. Zapytał, czy mogę mu przysłać jakieś nagranie, bo dużo się mówi o tej sesji. Wysłałem kopię jeszcze tego samego dnia. I graliśmy „Szał”, choć długaśny. On w Jedynce, ja w Trójce. Zazdrościł mi tej Trójki, ale do czasu. Ironia losu: musiał poczekać jeszcze trochę, do stanu wojennego. Ale o Marku, Korze – jego wielkiej miłości (chyba nawet Kora nie wie, że miała wtedy na „rozkładzie” dwóch Marków), no i tamtych czasach ‒ przy innej nadarzającej się okazji. Niech Wam tego błękitnego nieba nie zabraknie, Panowie Jackowscy.