Minęły właśnie dwa lata gdy Białorusini masowo zaprotestowali przeciwko sfałszowanym przez władze wyborom. To wystarczający dystans czasowy żeby do tych zdarzeń powrócić. O gorących ludzkich sercach i lodowatych powiewach geopolityki. O przemocy i represjach. Ale też o wolności, miłości i sztuce. O ojczystej Białorusi i o „nowym domu” – Lublinie. O tym wszystkim w rozmowie Grzegorza Zawistowskiego z fotografem, aktorem, człowiekiem pióra, Zmicerem Waynowskim.
Zapewne Zmicer pamiętasz, że po zamachu na World Trade Center, w geście solidarności, wielu ludzi na całym świecie poczuło się nowojorczykami. Podobnie po krwawej strzelaninie w paryskiej redakcji tygodnika „Charlie Hebdo”. Wówczas wielu z nas współodczuwając dramat zaatakowanych symbolicznie chciało być Francuzami. Z kolei dwa lata temu, w sierpniu 2020 roku, pod wpływem waszej „aksamitnej rewolucji”, miliony ludzi na całym świecie w swych sercach poczuło się Białorusinami. Mnie także, jak wielu innych, poniosła wówczas potężna fala empatii i wsparcia dla protestujących. Czy tam gdzie wówczas byłeś, na placach i ulicach Mińska, czuliście choć trochę to nasze wsparcie?
Czuliśmy wyjątkowość tego co się wówczas działo w nas i na naszych ulicach. Czuliśmy też autentyczne zainteresowanie świata. Oczywiście, momentami dawało się też wyczuć niedowierzanie, że to się może udać. Ale fakt pozostaje faktem – przez pewien czas Białoruś przebiła się na czołówki światowych serwisów.
A czy potrafisz powiedzieć dlaczego obie te fale – fala protestów i fala poparcia dla protestujących – po kilku miesiącach opadły?
Odpowiedzi na tak postawione pytanie nie da się zawrzeć w kilku zdaniach. Przyczyn takiego stanu rzeczy było naprawdę wiele.
To może zacznę od bardziej szczegółowej kwestii. Po stłumieniu waszych wolnościowych protestów miałem przez chwilę z tyłu głowy taką myśl: czy aby Bracia Białorusini nie przesadzili z aksamitnością swojej rewolucji? Może zamiast zdejmować buty i wchodzić w czystych skarpetkach na ławki trzeba było rzucać kamieniami i butelkami z benzyną?
Nie sądzę by taka strategia skończyła się czymś więcej niż rozlew krwi. Strażnikiem obecnego porządku w moim kraju jest Rosja. Jeśli ktoś wcześniej w to wątpił, musi to przyjąć po 24 lutego 2022 roku. Choć formalnie państwo to ma ustrój demokratyczny i federacyjny, tak naprawdę jest scentralizowaną azjatycką satrapią. Analogicznie przywódcy Rosji. Choć formalnie mają tytuł prezydenta zachowują się według azjatyckich wzorców, niczym chan albo satrapa. Zaś pozycję chana wyznaczają nowe podboje oraz trzymanie w twardych ryzach ziem już wcześniej podbitych. Zmiękczenie kursu wobec uciemiężonych jest w tym systemie odbierane jako oznaka słabości chana. Tak wygląda sytuacja od strony naszego wschodniego sąsiada. A od strony Zachodu? Od strony Europy wolnych narodów? Kilka lat temu białoruski pisarz Alhierd Zacharewicz napisał dramat „Psy Europy”. Kiedy zapytano go dlaczego tak swoją sztukę zatytułował odpowiedział, że dla niego Białorusini są właśnie psami Europy. Wszyscy je słyszą ale nikt nie rozumie o co im chodzi. Wszyscy je słyszą ale nikt tak do końca nie wie co chcą innym przekazać.
Czyli z jednej strony mamy tutaj groźne pomruki ze wschodu. Zaś z tej drugiej, życzliwe niezrozumienie Zachodu. To jeśli chodzi o konteksty geopolityczne, zewnętrzne. A te wewnętrzne?
Gdy spojrzymy na czynniki wewnętrzne zauważymy, że mieszkańcy Białorusi są bardziej zróżnicowani niż Polacy. Również w swoim stosunku do obecnej władzy i do ulicznych protestów. Żeby to zrozumieć musimy sobie kilka rzeczy wyjaśnić. Zacznijmy od przyjrzenia się białoruskiemu społeczeństwu. To swoista mozaika. Daleko jej do monolitu. To również społeczna piramida. Na jej wierzchołku mamy bardzo wąską grupę osób dzierżących władzę. Poniżej widzimy grupę, do której mnie można zaliczyć. To tak zwana klasa kreatywna. Zwykle są to ludzie dobrze wykształceni, ludzie biznesu, artyści, przedstawiciele wolnych zawodów, osoby na kierowniczych stanowiskach. Wszyscy oni mogą się bogacić albo rozwijać w swoich dziedzinach. Muszą jednak spełnić jeden ważny warunek. Nie mogą w jakikolwiek sposób angażować się politycznie przeciwko władzy.
Rozumiem ten mechanizm, bo sam urodziłem się i wzrastałem w podobnej rzeczywistości – w PRL. A jak wygląda podstawa tej społecznej piramidy?
Podstawę piramidy tworzą dwie grupy stanowiące zdecydowaną większość białoruskiego społeczeństwa. Pierwsza z nich to odpowiednicy waszych Nowaków i Kowalskich. Zwyczajni ludzie. Mają mniej niż klasa kreatywna, nie są tak wyraziści, nie są tak aktywni społecznie. Mają jednak pracę, mają mieszkanie lub dom. Mają emeryturę, mają kartofelki i pomidorki na działce pod miastem. Mają zagraniczne wyjazdy zarobkowe. Jak dobrze pójdzie, również zagraniczne wakacje. Innymi słowy, mają małą stabilizację.
Domyślam się, że podobnie jak u nas, ludziom tym niekiedy trudno jest związać koniec z końcem. Zarobki w Twoim kraju nie należą do wysokich a ceny niektórych produktów są wyższe niż w Polsce. Pewnie są szczęśliwi mogąc wówczas dorobić parę rubli do pensji czy też do emerytury.
Dokładnie tak. Ostatnim elementem piramidy jest grupa, której chyba u was nie było nawet w PRL-u. To osoby, które mentalnie nie wyszły (i raczej już nie wyjdą) ze Związku Radzieckiego. Bo chociaż samo imperium runęło 30 lat temu, to w głowach i sercach milionów ludzi ono żyje sobie spokojnie do dziś. Ludzie z tej grupy wobec protestujących najczęściej przyjmowali postawę agresywnej obojętności lub nawet otwartej wrogości. Możemy ich znaleźć na niektórych moich zdjęciach z protestów, choć starałem się na nich za bardzo nie skupiać
Rozumiem, że ludzie ci to wielki hamulcowy dla osób takich jak Ty. Dla osób chcących się rozwijać. Chcących żyć w wolnej i demokratycznej Białorusi. Domyślam się też, że grupa homo sovieticus stanowi naturalną podporę dla autorytarnej władzy i jej niedemokratycznych metod rządzenia. Co zatem pękło w tym społecznym układzie lojalnościowym, że dwa lata temu tak wielu Białorusinów odważyło się zaprotestować przeciwko fałszerstwom wyborczym?
W powszechnym odczuciu przełomem była epidemia covid-19.
Rozwiń to proszę.
Nawet w kraju autorytarnym, takim jak Białoruś, istnieje pewien rodzaj konsensusu społecznego. Obywatele deklarują, że będą posłuszni wobec władzy. Władza w nagrodę „za dobre sprawowanie” zapewnia ludziom w miarę spokojną i bezpieczną egzystencję.
To taka wykoślawiona wersja państwa opiekuńczego.
Coś w tym rodzaju. Problem w tym, że mieszkańcy Białorusi nie czuli w najtrudniejszym okresie pandemii by władza coś dla nich robiła. By się o nich troszczyła. Zamiast tego oficjalne media nadawały kompromitujące wypowiedzi „przywódcy narodu”, który najzwyczajniej kpił z rzeczywistego zagrożenia. A o tym, że takie zagrożenie wówczas istniało społeczeństwo wiedziało z internetu i z zagranicznych mediów. Białoruś należała do tych wyjątkowych miejsc na mapie świata, w których covidowe ograniczenia wprowadzane były oddolnie lub zostały na władzy w jakiś sposób wymuszone. W większości krajów było dokładnie odwrotnie.
Innymi słowy, człowiek, którego imienia wolisz nie wymieniać, był już nie tylko ekscentrycznym dyktatorem. Dla wielu Białorusinów stał się w tym czasie odklejonym od rzeczywistości błaznem, niebezpiecznym szaleńcem. Kimś, kto może na wszystkich ściągnąć poważne kłopoty.
Dokładnie. Takie lekceważące traktowanie realnego niebezpieczeństwa i realnych ludzkich lęków o siebie i o zdrowie najbliższych, skumulowało olbrzymi ocean społecznej frustracji i gniewu. Takie emocje muszą prędzej czy później znaleźć jakiejś ujście. I znalazły. Wybory w 2020 roku nie były przecież pierwszymi, które władza sfałszowała. Ta władza, w ten czy inny sposób, manipulowała czy oszukiwała przy wszystkich wyborach. A jednak tama społecznej cierpliwości przelała się dopiero dwa lata temu. To nie znaczy, że wcześniej nie było protestów czy nie było opozycji. Wszystko to było i wcześniej. Nigdy jednak manifestacje niezadowolenia nie osiągnęły tak dużej skali, tak dużego rezonansu społecznego. Nigdy w historii Białorusi tak wielu protestujących nie wyszło na ulicę. Nigdy wcześniej tylu ludzi nie przełamało lęku przed represjami.
Jeśli mógłbym to wszystko o czym mówisz do czegoś porównać, to chyba tylko do polskiej rewolucji Solidarności z początku lat osiemdziesiątych. Skala i doniosłość tego co się wówczas w Polakach zadziało jest chyba podobna. Ale zejdźmy na poziom mikro-opowieści. Zejdźmy na poziom Twojego życia i Twojego udziału w tym co się wówczas wydarzyło. Przez cały ten czas chodziłeś na protesty. Co więcej, fotografowałeś je. Te zdjęcia to rodzaj zapisu dokumentalnego. Nie chodzi w nich o wystudiowane kadry a o „gorący”, pełen emocji przekaz z miejsca zdarzeń.
To prawda. Znalazłem się tam bo nie mogło mnie tam nie być. Gdy tylko mogłem chodziłem na wszelkie protesty. Fotografowałem niejako przy okazji. Są to zdjęcia wykonane przez świadomego uczestnika, a nie tylko obserwatora zdarzeń. To bardzo ważna okoliczność ich powstania. Dodam, że chodząc przez niemal cztery miesiące na demonstracje celowo nie zakładałem kamizelki prasowej. Nie chciałem zanadto rzucać się w oczy „czarnym”. Nie chciałem też zanadto różnić się od innych demonstrantów. Chciałem wtopić się w tłum. Być jak najbliżej ludzi i zdarzeń by uchwycić i sfotografować DUSZĘ białoruskiego protestu. Nie fotografowałem aparatem cyfrowym a analogowym. Zakładałem czarno-białą kliszę o nieco mniejszej czułości niż matryca w lustrzance cyfrowej. Wszystko dlatego by wyeliminować kolory i inne zbędne szczegóły. Bo żeby uchwycić istotę tego na czym ci zależy musisz zredukować do minimum niepotrzebne szczegóły. One są jak zgiełk, jak szum zagłuszający to, co jest dla nas najistotniejsze.
Twoja opowieść o masowych protestach pokazuje jeszcze jeden ich wymiar. Nie geopolityczny, nie socjologiczny, nie psychologiczny a duchowy. W bardzo poruszający sposób mówisz o tym w wyreżyserowanym przez Pawła Passiniego spektaklu „Najpiękniejszy wschód… Pamięć fotograficzna”.
To prawda. Gdzieś na głębszym poziomie moje zdjęcia nie są prostą opowieścią o protestach. To nie jest też typowa opowieść o walce dobra ze złem. Gdzieś na najgłębszym poziomie jest to opowieść o MIŁOŚCI. Jest to opowieść o naszym PRZEBUDZENIU. Tym osobistym, indywidualnym. I tym społecznym, wspólnotowym. Niektórzy mogą to odebrać jako swoisty paradoks. Pomimo całego dramatyzmu sytuacji, a może właśnie dzięki temu dramatyzmowi, na wielu moich zdjęciach z protestów można dostrzec tą najjaśniejszą, najszlachetniejszą i najpiękniejszą stronę ludzkiej natury.
Zauważyłem to. Oglądając te fotografie nietrudno o wzruszenie, a nawet łzy. Ale chciałbym Cię jeszcze zapytać o sferę symboli. Protestujący Białorusini budując swoją tożsamość, po raz kolejny sięgnęli do przepastnego worka genealogii. I co z niego wyciągnęli? Drzewiec z biało-czerwono-białą chorągwią i Pogoń. Nie zrobiliście tego jako koło miłośników historii. Zrobiliście to z silnej potrzeby autoidentyfikacji. Z potrzeby znalezienia oparcia w kanonie realnych społecznych wartości. O tym, że wybraliście właściwe symbole świadczą histeryczne reakcje władzy. Jej irytacja i ogromna determinacja w zwalczaniu opozycyjnej, niepodległościowej symboliki.
To prawda. Sam tego doświadczyłem. Na szczęście niegroźnie. Po moim aresztowaniu i przewiezieniu wraz z innymi demonstrantami do więzienia poddano mnie swoistemu „testowi flagi”. Pojedynczo wzywano nas do naczelnika. Gdy nadeszła moja kolej otworzyłem drzwi do jego gabinetu. Na podłodze, tuż za drzwiami leżała biało-czerwono-biała flaga. Przeskoczyłem przez nią by jej nie podeptać. Następnie podszedłem do biurka by podpisać jakiś dokument. Naczelnik widząc jak wszedłem do gabinetu zrobił się cały czerwony na twarzy. To był naprawdę wielki chłop, z bardzo grubą szyją. Cały purpurowy i sapiący ze złości. W pewnym momencie zaczął na mnie wykrzykiwać: „zaraz wywlekę Cię przed budynek i pokarzę Ci prawdziwą flagę państwową a nie to coś co ma leżeć pod onucami”. Do dziś nie wiem jak to się stało, ale spłynął na mnie wówczas jakiś niewzruszony spokój i siła. Pozwolono mi wrócić do współwięźniów i jakimś cudem wyszedłem z tej sytuacji bez szwanku.
Miałeś dużo szczęścia. Ale wszystko co dobre też musi się kiedyś skończyć. Po jakimś czasie panowie w czerni znów sobie o Tobie przypomnieli.
To prawda. Żeby uniknąć ponownego aresztowania podjąłem decyzję o opuszczeniu kraju. Miałem na to tak naprawdę godzinę. Szybki kurs na mińskie lotnisko i lot do Warszawy. Tam poradzono mi żebym jechał do Lublina.
No i przyjechałeś. Powiedzieć, że żyjesz obok nas to tak, jakby nic nie powiedzieć. Gdzie bym nie poszedł trafiam na Ciebie. Przede wszystkim fotografujesz. Masz już za sobą dwie wystawy the REM sleep oraz Głosy Lublina. Lada dzień, już w październiku, możemy spodziewać się trzeciej. Piszesz (Portal Rozstaje), współtworzysz spektakle i grasz w nich jako aktor (Wygnańcy, Najpiękniejszy Wschód… Pamięć fotograficzna). Bierzesz udział w panelach dyskusyjnych (min. Wschodni Ekspres). Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać. Skąd na to wszystko znajdujesz czas i energię? Zawsze taki byłeś, czy jest to jakiś rodzaj ucieczki do przodu? Swoiste panaceum na smutny los białoruskiego wygnańca.
W spektaklu Wygnańcy, inspirowanym Emigrantami Sławomira Mrożka, padają słowa: „Między emigrantem a uchodźcą przycupnął wygnaniec. Między krajem ojczystym gdzie czeka na niego więzienie, a krajem docelowym gdzie nikt na niego nie czeka, przycupnął wygnaniec. Między utraconą przeszłością a niedostępną przyszłością przycupnął wygnaniec”. Powodów do smutku na pewno nie brakuje. Ale pamiętajmy, że życiowe trudności to nie tylko negatywy. To także, gdy właściwie do tego podejdziemy, potężny motor naszego rozwoju. Również na tym najgłębszym, duchowym poziomie. W zasadzie zaraz po przyjeździe stało się dla mnie jasne, że zostanę tutaj raczej na dłużej. Podjąłem wówczas ważne postanowienie, którego się trzymam do dziś: wszystkiemu co nowe będę mówić TAK.
Piękne postanowienie. I piękna puenta całej naszej rozmowy. Dziękuję Ci serdecznie.
To ja dziękuję.
*** Zamieszczone w tekście fotografie pochodzą z projektu Zmicera Wajnowskiego „Głosy Lublina”.