Żona Kazimierza K. skarżyła się szwagrowi i szwagierce: – Ładnie mnie ten Kazik urządził. Siedzi sobie w Rajchu od czerwca i nie odzywa się. Zupełnie jakby o nas zapomniał.
Rodzina K. mieszkała w Chruślinie (woj. lubelskie). Byli zamożni. Willa, dwa samochody, sad. Kazimierz K. jako wzięty murarz sporo zarabiał, pracując na prywatnych budowach. Niemały dochód przynosił także sad owocowy. Był oczkiem w głowie Kazimierza K. Bardzo o niego dbał. Zebrane jabłka sprzedawał hurtowo na giełdach owocowych. Był człowiekiem energicznym, zapobiegliwym, miał żyłkę do interesów.
Uchodzili za porządną, bogobojną rodzinę. Mieli dwóch synów: Krzysztofa i Marka oraz córkę, 6-letnią Katarzynę. W ładnie urządzonym domu mieszkali też rodzice Marty K.: Henryk i Stefania B. Dobiegali osiemdziesiątki, byli religijni, cieszyli się poważaniem.
Matka Marty również powtarzała wszystkim sąsiadkom, kumom i znajomym, że zięć przebywa od kilku miesięcy w Niemczech. To samo mówili synowie: 17-letni Krzysztof i o rok młodszy Marek. Twierdzili, że ktoś widział ojca w jednym z niemieckich miast w kościele na mszy. Podobno miał się dobrze i pracował na budowie.
Było jednak coś dziwnego w nagłym wyjeździe mężczyzny za granicę. Wprawdzie wspominał o tym bratu i siostrze, mówił, że chce popracować w Niemczech, żeby uskładać na ciężarówkę, lecz niepokoiło ich milczenie Kazimierza K. Ani jednego listu, telefonu czy choćby kartki z pozdrowieniami.
– Nie pojmowałem, jak Kazik mógł na tak długo zostawić sad – powiedział brat Kazimierza K. – Co jesień odkładał wszystko, by zająć się zbiorem i sprzedażą jabłek. Niemożliwe, żeby zapomniał…
Rodzina K. dość niejasno mówiła o okolicznościach wyjazdu Kazimierza z Polski. Raz twierdzili, że było to w ostatnią niedzielę maja 1995 roku, po uroczystościach komunijnych u kuzynów, to znów, że na początku czerwca. Ostatnimi osobami, które widziały Kazimierza K. w Chruślinie, byli jego teściowie. – Przyjechało do niego kilku facetów samochodem. Pogadali chwilę przed domem, Kazik zaraz poszedł się spakować, wziął trochę ubrań i paszport. W przelocie krzyknął, że jedzie do Niemiec, bo trafia się dobra praca. I tyleśmy go widzieli – tłumaczyli świekrze.
– Jak to? Zabrał tylko parę koszul? – zastanawiała się matka Kazimierza K. B. nie potrafili powiedzieć, jaki to był samochód, twierdząc, że nie znają się na markach wozów. Nie zapamiętali numerów rejestracyjnych ani nawet koloru auta. Dziwne jednak, iż wiedzieli, które z ubrań zabrał zięć. Coś tu się nie zgadzało.
Gdy nie wrócił do Polski na Boże Narodzenie, brat, siostra i matka postanowili powiadomić policję o zaginięciu Kazimierza K. Na tę decyzję niemały wpływ miały koszmarne sny, które od pewnego czasu ich dręczyły. Pojawiał się w nich Kazimierz. Błagał rodzinę o pomoc. Radzili się nawet jasnowidza. Ten długo przyglądał się fotografii Kazimierza K., po czym stwierdził, że jest on gdzieś w pobliżu. Poradził, żeby szukać w piachu.
Policja wszczęła śledztwo w sprawie zaginięcia mężczyzny. W Chruślinie pojawił się oficer śledczy i przepytywał mieszkańców o Kazimierza K., jego zwyczaje i stosunki rodzinne. Wyszło na jaw, że nie był człowiekiem bez skazy, jakim przedstawiali go najbliżsi – matka i rodzeństwo. Lubił wypić. Pod wpływem alkoholu stawał się agresywny. Bił żonę i synów, lżył teściów, wszystkim groził. W 1990 roku miał w Sądzie Rejonowym w Opolu Lubelskim sprawę karną o znęcanie się nad najbliższymi. Dostał wyrok w zawieszeniu.
Sprawdzono, czy w maju lub czerwcu 1995 roku, ewentualnie kiedykolwiek później, Kazimierz K. przekraczał polską granicę. Okazało się, że nie. Informacje o tym, że ktoś jesienią 1995 roku widział mężczyznę w niemieckim miasteczku były więc wymysłem. Przeprowadzono rewizję w domu małżonków. Ciała nie znaleziono, lecz policja natknęła się na prawo jazdy Kazimierza K. Czy jadąc do pracy za granicą, mógłby zapomnieć o tak ważnym dokumencie?
– Gdzie on jest? – Policjanci zadawali to pytanie żonie, synom i teściom. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Kazimierz K. wyjechał na saksy do Niemiec i przestał z nimi utrzymywać kontakty. Aczkolwiek zauważono, iż udzielanie wyjaśnień przychodzi im z trudem. Rzucało się wprost w oczy, że przygniata ich ciężar długo skrywanej prawdy.
Pierwszy zmowę milczenia złamał starszy syn, Krzysztof K. 17-letni uczeń liceum ogólnokształcącego wskazał miejsce ukrycia zwłok. Dwa kilometry od posesji, na dnie wyschniętej studni w opuszczonym gospodarstwie leżało w stanie daleko posuniętego rozkładu ciało rzekomo zaginionego mężczyzny.
– Wielokrotnie gotów byłem przyjść na komisariat i powiedzieć prawdę – tak Krzysztof K. rozpoczął składanie wyjaśnień. – Sprzeciwiała się rodzina. Mówili, że zmarnuję sobie życie.
Ojciec był draniem i pijakiem – twierdził chłopak. Miewał wielodniowe alkoholowe ciągi. Odkąd pamięta, bił matkę. Kopał, ciągnął za włosy, rzucał w nią różnymi przedmiotami. Z roku na rok było coraz gorzej. – Nie mogliśmy z bratem patrzeć, jak ją katował i poniżał – wyjaśniał Krzysztof K. – Nie pomagały ostrzeżenia dziadków – ich także potrafił obić i nawyzywać. Nie pomógł wyrok sądowy. Czuliśmy, że to się kiedyś tragicznie skończy.
Feralnego dnia, pod koniec maja lub na początku czerwca 1995 roku (dokładnej daty nikt z rodziny nie zapamiętał), Kazimierz K. przyszedł do domu pijany. Był w towarzystwie sąsiada. Mieli wódkę. – Wypierdalać – wygonił synów, którzy oglądali telewizję. Kazimierz K. naskoczył po chwili na żonę. Zaczął jej grozić i ubliżać. Sąsiad opuścił dom, nie chcąc uczestniczyć w awanturze.
– Spojrzałem na brata – kontynuował wyjaśnienia Krzysztof K. – Zrozumieliśmy się bez słów, że musimy mamy bronić.
W pokoju usiedli obok matki, żeby pijany ojciec nie mógł jej uderzyć. Ten zaklął, chwycił oburącz krzesło i rzucił w nich. W tejże chwili zjawili się Henryk i Stefania B. Kazali zięciowi uspokoić się, ale on chyba nie usłyszał. Uderzył jednego z synów, zaczął szarpać się z teściem. Marta K. wyszła z pokoju. Wówczas Krzysztof i Marek chwycili ojca za ręce, chcąc go obezwładnić. Cała trójka straciła równowagę i upadła na kanapę. Kazimierz K. szarpał się, klął, pluł na podłogę. Krzysztof K. chwycił go za szyję i zaczął dusić. Po chwili zwolnił uścisk, ale ojciec wciąż rwał się do bójki. Krzysztof ponownie złapał go za szyję. Zrobił to także Marek. We dwóch dusili ojca przez ponad pięć minut. Henryk B. przytrzymywał zięcia za nogi, żeby się nie wyrywał.
Puścili go, gdy zorientowali się, że mężczyzna nie żyje. Henryk B. poinformował o tym córkę i żonę. Krzysztof K. pobiegł do swojego pokoju, przebrał się do wyjścia i wróciwszy, powiedział, że jedzie na policję. – Nie rób tego – szepnął po chwili milczenia dziadek. – Młody jesteś, zmarnujesz sobie życie.
Henryk B. stwierdził, że trzeba ukryć ciało. – A jak we wsi będą pytać o Kazika, mówmy, że wyjechał na saksy do Niemiec.
Pozostali domownicy zaakceptowali pomysł. Największe opory miał Krzysztof, ale i on po namyśle przystał na plan dziadka. Cała rodzina K., z wyjątkiem 6-letniej Katarzyny, uczestniczyła w zacieraniu śladów zbrodni. Henryk B. wyprowadził ze stodoły ręczny wózek. Krzysztof i Marek umieścili w nim ciało ojca. Na wierzch położyli warstwę trawy. Pod osłoną nocy wywieźli zwłoki na odległą o 2 kilometry niezamieszkaną posesję. Wrzucili ciało do wyschniętej studni. Przeleżało w niej prawie rok.
– Kilkakrotnie chodziłem pod tę studnię i kładłem kwiaty. Gryzło mnie sumienie – mówił w śledztwie Krzysztof K.
Matka, brat oraz dziadkowie potwierdzili wyjaśnienia. Marek i Krzysztof tłumaczyli przed sądem, że nie chcieli zabić ojca. Zrobili to w gniewie, którego nie potrafili opanować. – A my nie chcieliśmy, żeby chłopcy poszli do więzienia – oświadczyli dziadkowie i matka.
– Niech się Bóg nad nami zmiłuje – powiedziała w sądzie 81-letnia Stefania B.
Proces rodziny K. toczył się przed Sądem Okręgowym w Lublinie ponad 4 lata. Krzysztof K. i Henryk B. byli oskarżeni o współudział w zabójstwie, zaś Marcie K. i Stefanii B. prokuratura zarzucała zacieranie śladów zbrodni i utrudnianie postępowania karnego. Marek K. odpowiadał przed sądem dla nieletnich.
Niedawno zapadły wyroki. Wyjątkowo łagodne, gdyż zabójstwo Kazimierza K. uznano za zbrodnię w afekcie, popełnioną pod wpływem silnego wzburzenia, usprawiedliwionego okolicznościami. Krzysztof K. został skazany na 10 miesięcy więzienia, zaś Henryk B. na 2 lata. Faktycznie oznacza to dla nich wolność, gdyż na poczet kary zaliczono im pobyt w areszcie tymczasowym. Wobec Stefanii B. i Marty K. sąd odstąpił od wymierzenia jakiejkolwiek kary. Wyroki nie są prawomocne.
tekst i foto Mariusz Gadomski