fbpx

Żyć, po prostu żyć

13 maja 2018
2 506 Wyświetleń

tekst i foto Grażyna Stankiewicz

 

Sensem życia jest drugi człowiek. Pasje. Czas, który każdego dnia płynie innym rytmem. Zwierzęta. Dom, który przypomina sekretarzyk z wieloma schowkami. Śmiech. Błękitne niebo z pędzącymi chmurami. Radość. Powroty do dobrej przeszłości. Czyli sens życia według Urszuli i Radosława Czubów.

 

Garda ma dziewięć lat (ale wygląda co najmniej na trzy, a zachowuje się, jakby miała dopiero dwa) i jest berneńskim psem pasterskim. Wesoła, choć zdystansowana do obcych ludzi i psów, okrąża kilka razy dziennie hektarowy ogród, wybieg dla pawi i pięć sadzawek, aby w końcu położyć się na kamiennym tarasie. Jej czarno-rudo-biała sierść błyszczy w pełnym słońcu, a oczy wyrażają szczęście. Można powiedzieć, że Garda jest ambasadorem tego domu. I to właśnie przez nią poznałam jej właścicieli.

 

W labiryncie drzwi, okien i schodów

 

Dom jest jak pień starego drzewa. Zamiast słoi, są dobudowywane pomieszczenia, każde w konkretnym celu i na innym poziomie, przynajmniej kilka schodów w dół lub w górę. Nie są używane stale, bo życie koncentruje się w kuchni, z trzema królewskimi siedziskami wykonanymi przez pana domu, i w salonie, w którym dominują na równych prawach kominek obudowany kaflami i stara szafa na wino i nalewki z rzucającymi się w oczy drzwiami. Oprócz wielu drzwi, w domu jest też sporo okien z lustrami. Nigdy nie wiadomo, gdzie trafimy albo co się nam ukaże po ich otwarciu. Dom studnia, ale i labirynt, w którym w pierwszych chwilach można się zgubić. Po przejściu przez drzwi wejściowe mamy dwie możliwości – albo idziemy prosto, albo w lewo. Jeśli skręcimy (trzy schodki do góry), najpierw trafimy do salonu, który wygląda jak z XIX w., a potem (schodkami w dół) do pokoju z sofą i wygodnymi fotelami. Azyl ze zmieniającymi się wysokościami, piwniczką pełną słoi z marynowanymi wiktuałami oraz piwnicą obok, a tak naprawdę salonikiem z kominkiem i rusztem, ławami z poduchami obleczonymi jutowymi workami i sklepionymi w gotyckim stylu oknami, które zaprojektował i zbudował z cegły Radosław. Dom, który obrósł historią, jak i jego domownicy – ci z teraz i ci z kiedyś. Choć budynek ma dopiero 40 lat, pełno tu duchów przeszłości, które wspomina się ze wzruszeniem.

 

Zegar z piaskowca

 

Stoi w ogrodzie, między sadzawką a płotem. Jest wysoki na około1,20 m, pokazuje godzinę, datę, porę roku. Na jednej ze ścian wyryty jest napis: „Człowiek stworzony jest do pracy tak jak ptak do lotu”. Radosław zbudował go, aby uczcić urodziny Urszuli. W ogóle dużo projektuje, buduje, odnawia, zbiera. Ślady jego działalności widoczne są na każdym kroku. Początkowi kolekcji wiszących zegarów dał zegar kupiony podczas pielgrzymki w Częstochowie. Teraz tych wiszących jest 65, drugie tyle kieszonkowych. W salonie (trzy schodki do góry) stoi fortepian. Radosław kupił go z ogłoszenia za tysiąc złotych. Właściciel napisał, że albo go sprzeda, albo spali. Radosław go wyremontował i przywrócił dawny stan. Wykonane z kości słoniowej klawisze podkreślają elegancką lśniącą czerń fortepianu. Do Janowa przywiózł go ciężarówką dla trzody chlewnej. Jak mawiają kolekcjonerzy – instrument znajduje się obecnie w stanie „gabinetowym”. W podobnym stanie są niemal wszystkie przedmioty, które tworzą atmosferę tego domu – meble, lampy, książki, patefon, bibeloty. – Zrealizowałem swoje wszystkie marzenia, bo realizuję to, na co mnie stać. Dlatego tak dobrze mi idzie – śmieje się.

 

Często podkreśla, że cieszy się życiem. Jest emerytowanym policjantem, swoją karierę zawodową zakończył jako naczelnik wydziału prewencji i ruchu drogowego. Dom, który z takim upodobaniem rozbudowuje i wyposaża w coraz to nowe nabytki, jest domem, w którym się wychował. Często wspomina swoich rodziców. Mama Zofia była jedyną Polką, która była mistrzem kominiarstwa. Z kolei tata Eugeniusz był wieloletnim dyrektorem Janowskiego Przedsiębiorstwa Przemysłu Terenowego.

 

Razem z Urszulą działają w Janowskim Stowarzyszeniu Regionalnym, w którym zabiegają o odbudowę zabytkowych pomników powstańców styczniowych na miejscowym cmentarzu. Szczególnie ważne było dla nich upamiętnienie piętnastoletniej Anny Jedynakównej, którą w 1861 r. żołnierz kozacki zgwałcił i rozciął brzuch ostrogą. Jak twierdzi Radosław, w takich sytuacjach trzeba działać w grupie, spraw związanych z historią nie załatwia się samemu.

 

Urszula

 

Obydwoje pochodzą z Janowa Lubelskiego. Po raz pierwszy zobaczyli się podczas mszy św. w kościele. Potem ona zaprosiła go na swoją studniówkę. – I tak jakoś poszło – śmieje się. Pobrali się po siedmiu latach chodzenia ze sobą. Właśnie mija 27 lat od ich ślubu. Rodzice Urszuli, Zygmunt i Helena Żuber, byli nauczycielami w okolicznych wioskach. – Tata kochał mundur. Był patriotą, pasjonował się historią partyzantki. W czasie wojny, będąc dzieckiem, roznosił tajne gazetki. Po wojnie był harcmistrzem i kapitanem rezerwy w wojsku. W domu zawsze było patriotycznie i rodzinnie – opowiada z dumą. Z zawodu jest psychologiem, ponad 20 lat pracowała w poradni psychologiczno-pedagogicznej i ośrodku interwencji kryzysowej, obecnie zajmuje się dziećmi niepełnosprawnymi intelektualnie i ruchowo.

 

Jest wiele rzeczy, które lubi. Na przykład przyjmować gości, choć twierdzi, że nie przepada za gotowaniem i pieczeniem. – Jakiś czas temu Ula z Radkiem zaprosili do siebie sporą grupę właścicieli berneńczyków. Tu na ich posesji był taki minizjazd. Przyjechali zupełnie obcy ludzie, którzy poznali się na FB. Chodziliśmy na spacery, spaliśmy w ich domu. Sami obcy, jednak dla Uli to nie był żaden problem – wspomina Agnieszka Krajewska z Krakowa, która od kiedy przyjechała tu ze swoimi dwoma berneńczykami pierwszy raz, można powiedzieć, że została na stałe. Ale dla Urszuli istnieje jeszcze świat poza jej ogrodem, zwierzętami i huśtawkami, na których lubią siedzieć ze znajomymi, a które zbudował Radosław. – Chciałabym zobaczyć norweskie fiordy, Wielki Kanion i Machu Picchu – wymienia jednym tchem.

 

Madame Simca

 

Pierwszy raz zobaczył ją podczas wakacji w Szczecinie, kiedy był chłopcem. Była piękna i elegancka. Pochodziła z Francji i można ją było kupić za dolary w Baltonie. Tę, która stała się jego własnością, wypatrzył osiem lat temu na allegro.  – Jeszcze trzymała się kupy, ale już nie jeździła. Trzy lata ją naprawiałem. W Polsce nie można dostać żadnych części zamiennych, niektóre z nich sam musiałem zrobić – mówi z dumą. Jego Simca Aronde jest jedną z dwóch, jakie są w stanie użytkowania w Polsce. Mieniąca się zielonym lakierem z kremowym wyposażeniem została wyprodukowana w 1957 roku. Równo 60 lat później wzięła udział w zlocie pojazdów zabytkowych w Biłgoraju. Było 230 aut ale to ona zdobyła tytuł najładniejszego samochodu. Kilka lat wcześniej na podobnej imprezie zdobyła tytuł miss elegancji. Radosław czule ją pielęgnuje i z dużą radością nią jeździ.

 

Co robi Radosław, kiedy nie ratuje zniszczonych fortepianów, nie dobudowuje nowego kawałka domu albo nie upaja się pięknem madame Simca? W swojej pełnej atencji dla życia codzienności znajduje czas na trylogię Sienkiewicza, książki Marki Hłasko i słuchanie piosenek Jacka Kaczmarskiego. Jednak najważniejsi dla niego są ludzie z teraz. Córka Iga, jedynaczka po prawie, która właśnie przygotowuje się do egzaminów do Wyższej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie. I Urszula, która jest osią tego mikrokosmosu. – Jesteśmy oddanymi sobie przyjaciółmi. Nigdy nie zawiodłem się na swojej żonie – zaznacza, przeciągając słowo „nigdy”.

 

Zachód słońca nad Janowem

 

Rodzinę Czubów poznałam dzięki Gardzie, której wdzięczny wizerunek podziwiałam na fejsbukowym profilu dedykowanym berneńskim psom pasterskim. Jak w każdej społeczności, również tutaj są konflikty, a te najczęstsze dotyczą tego, jak karmić psa – naturalnym jedzeniem czy suchą karmą, obcinać sierść na lato czy nie, zainwestować w obrożę przeciw kleszczom czy w tabletkę, trzymać psa w budzie czy pozwolić mu na spanie w łóżku. Urszula zwróciła na siebie uwagę umiejętnością mediacji, łagodzeniem sporów i zdrowym rozsądkiem. Z podziwem czytałam jej posty dotyczące poszukiwań beagla – terapeuty dziesięcioletniego autystycznego chłopca. Kiedy coś niedobrego dzieje się z psami, Urszula zawsze stara się pomóc.

W dobudowanej do domu dawnej szklarni, a dziś jadalni (pięć schodów w dół) siedzimy za stołem, racząc się znakomitą kolacją i trzaskającym w kominku drewnem. Jest nas czworo i są też cztery psy (Agnieszka z Krakowa wpadła na chwilę, a jeśli ona, to i jej dwa berneńczyki), gdzieś za oknem przemykają koty, których jest tu osiem. I znowu rozmawiamy o tym, co ważne. Kropką nad i jest refleksja Radosława: – Kocham życie i robię wszystko, aby było ciekawe. Nigdy niczego nie robię na pół gwizdka, zawsze na 100%. A radość trzeba czerpać ze wszystkiego. Żyć, po prostu żyć.

Zostaw komentarz