fbpx

…widziałem Go tylko raz z bliska…

10 marca 2016
Comments off
942 Views

To był koniec czerwca 1967 roku, znalazłem się tuż przed wejściem do studiów nagraniowych EMI przy Abbey Road, nawet nie pamiętam, czy przekroczyłem ulicę „kultowym” przejściem z pasami. Dwa lata później pewnie od tego bym zaczął. Spore zamieszanie, tłum reporterów – to był czas premiery „All You Need Is Love” i tuż po wydaniu „Sierżanta”. Na pewno wyższy ode mnie, w eleganckim ciemnym garniturze, biała koszula, pod krawatem, przekraczał próg firmy. Pomyślałem nawet, że te garniturki chłopaków na początku kariery jakby pod niego albo nawet na jego życzenie. GEORGE MARTIN – KRÓL PRODUCENTÓW NAGRANIOWYCH – SKOŃCZYŁ 90 LAT. I nadal dobrze słyszy, dodaje złośliwiec…

W moim życiu ten piąty Beatles, jak często się Go określa, znaczył tak wiele, że aż za wiele, zwłaszcza kiedy owładnęła mną mania posiadania własnego studia i bycia kimś w tej branży. Jemu się udało aż nadto, mnie – niestety – nie. Nawet wiązała nas w pewnym sensie nauka gry na fortepianie, szybko przerwana – u niego z powodu zawieruchy wojennej, w moim z braku choćby jednego sprawnego instrumentu w straszliwie zrujnowanym Kołobrzegu. George Martin, jak sam wspomina, opętany był dźwiękiem, szczególnie dużych zestawów orkiestrowych. Poczuł się nawet Rachmaninowem, to był jego Bóg. Będąc w Valhalli nieopodal Nowego Jorku, na malutkim cmentarzyku z uroczą sadzawką, nawet pomyślałem sobie – On tu musiał być przy grobie Mistrza. Owładnęła mną zresztą wówczas myśl, żeby odłożyć tych kilka setek dolarów i udać się na malutką wysepkę MONTSERRAT (Karaiby) i próbować dostać się tu do jego studia. Przekroczyć tylko próg, wejść do reżyserki, zasiąść przed stołem, a za szybą po drugiej stronie poklaskać, nasłuchując odbić. No i oczywiście uścisnąć dłoń imiennika. Miałem ze sobą nawet nieważną legitymację Radia Lublin, skąd mnie akurat zwolniono, ale zawsze to dokument kojarzony z muzyką, która w większości stanowi w stacjach radiowych ocean emitowanego programu. Wiedziałem, że Martin za młodu pracował w BBC, zajmował się klasyką. Stąd Go „wyłowiła” EMI, kierując do maleńkiej spółki PARLOPHONE. Nikomu by do głowy nie przyszło wówczas, że miną lata – jeden tylko człowiek, któremu odmawiano grosza choćby na zakup prostego, dwuścieżkowego magnetofonu – stworzy jeden z najbardziej dochodowych oddziałów giganta fonograficznego, rozsławiając na całym świecie londyńską ulicę ABBEY ROAD i budyneczek w gregoriańskim stylu pod numerem 3. Rejestrował, co popadło: zespoły jazzowe, szkockich dudziarzy, grupy wokalne, nawet przygodnych, ulicznych śpiewaków, ballady i monologi. Będąc wielkim fanem komedii, wabił do studia ich twórców, w tym gromadkę liczących się aktorów z Peterem Sellersem i Peterem Ustinovem na czele, a nawet pewnego dnia pojawiła się sama SOPHIA LOREN, śpiewając w duecie ze wspomnianym Sellersem kinowy hit „Goodness Gracious Me”. Skoro już o szlagierach, warto wspomnieć o jego pierwszym na listach, co to było za przeżycie – mowa o „MOCK MOZART” (1952). Ale tak szczerze, pod koniec lat 50. bardzo chciał mieć w studiu chłopców z gitarami. Za ścianą, w o wiele lepszych warunkach technicznych, Norrie Paramor szalał z Cliffem Richardem i grupą The Shadows. To był największy TOP na Wyspach. Biczował się myślą, że tak już będzie do końca życia. Aż nadszedł ten dzień, kiedy za namową przyjaciela spotkał się ze sklepikarzem z Liverpoolu, niejakim Brianem Epsteinem, który zajmował się pewnym rockandrollowym zespołem o nazwie THE BEATLES. Gdyby zapytać Martina o bardzo ważną datę w jego życiu, pewnie wymieniłby 13 lutego 1962 roku – wówczas to poznał Epsteina. Brian raczej na nic już nie liczył. Odprawiono go po kolei z Decci, z PYE Records, z Philipsa, a nawet po sąsiedzku z EMI. Na odczepne, George umówił się jeszcze raz w maju. Wówczas to Martin, nie do końca przekonany, zaprosił jednak kwartet do studia. Pojawili się dokładnie 6 czerwca. To jeszcze ważniejsza data, wszystko w niej można zmieścić: ten cały trudny do zliczenia dorobek Martina, Beatlemanię, hymn piłkarzy Liverpoolu – „You’ll Never Walk Alone”, brzmienie znad Mersey River, te miliony wiernych słuchaczy, setki milionów wytłoczonych płyt, wreszcie niepoliczalne telefony z urodzinowymi życzeniami, od Królowej Elżbiety II oczywiście też. Pamiętam, jak 20 lat temu otrzymał tytuł szlachecki. SIR GEORGE MARTIN ma na swoim koncie 30 singli, które w Wielkiej Brytanii lądowały na pierwszej pozycji list przebojów, w Stanach podobnie – rekordzistka, w nakładzie jest chyba do końca świata nie do pobicia, to „Candle In The Wind” Eltona Johna, którym żegnano Księżnę Dianę. Elton nagrywał tam, gdzie bardzo chciałem być, w studiu na Montserrat, wysepce odkrytej przez Krzysztofa Kolumba, wysepce ziejącej ogniem z trzech wulkanów, dziwnie ukochanym przez jubilata miejscu na świecie. Tak kochanym, że razem z Paulem postanowił ofiarować mu po niebywałym kataklizmie w połowie lat 90., w specjalnym wydaniu, „Yesterday”. W naszym konsulacie na Manhattanie poinformowano mnie, że po wizę na Montserrat muszę się starać w ambasadzie Wielkiej Brytanii w Warszawie, niestety. Boże, jak wiele się zmieniło od tamtego czasu, dzisiaj nie musiałbym, dowód, prawo jazdy i fruuu…

tekst Jerzy Janiszewski

foto Marek Podsiadło, archiwum

Comments are closed.