O tym, kogo warto mieć w domu na ścianie, o młodopolskiej atmosferze Bochni i Krakowa, wielkim sercu do Lublina oraz o sztuce dokonywania przełomów z Piotrem Zielińskim, lubelskim marszandem, w 20-lecie istnienia Galerii Sztuki Współczesnej Wirydarz rozmawiają Grażyna Stankiewicz i Patrycja Chyżyńska, foto Krzysztof Stanek.
– Wirydarz to dawny ogród klasztorny.
– Zgadza się, ale drugie znaczenie to ogród sztuk. Przy ogrodzie klasztornym urodziliśmy się, a ogrodem sztuk zawsze chcieliśmy być. Logo naszej galerii powstało z połączenia okna gotyckiego z Zakonu Sióstr Urszulanek w Lublinie, gdzie przez 10 lat mieściła się pierwsza siedziba galerii, oraz kolumny z sali kolumnowej w tym klasztorze, połączonych graficznie przez Ewę Białecką-Kwiatkowską. Uważam, że logo świetne, mówi o harmonii…
– Skąd ta pasja do sztuki?
– Najpierw był dom rodzinny w Bochni, potem znakomite liceum im. Króla Kazimierza Wielkiego, które kończyło wiele zacnych osobistości, np. artyści malarze Karol Frycz i Władysław Skoczylas czy aktorzy Jerzy Schejbal i Wiesław Komasa. Zresztą teatr był w moim życiu od zawsze. Moja mama i wujek grali w teatrach amatorskich. Duże znaczenie dla moich wyborów miał Stary Teatr w Krakowie, do którego rodzice zabierali mnie na każdą premierę. W ten sposób poznałem Krzysztofa Kieślowskiego, Sławomira Mrożka czy Andrzeja Wajdę. Sam też miałem zapędy aktorskie. Dwa lata stażu w Teatrze STU, potem próba dostania się na PWST, ale na egzaminie zostałem oblany przez Jerzego Stuhra, któremu do tej pory na kolanach za to dziękuję. I tak od strony teatru wszedłem do plastyki.
– Urocze młodopolskie klimaty, ale wybór padł na Lublin. Dlaczego?
– Spośród wszystkich uczelni wyższych w Polsce na początku lat 80. to Katolicki Uniwersytet Lubelski promieniał. Tworzyli go wspaniali ludzie i miał bardzo dużo do zaoferowania. Poza tym mimo panującej komuny była to znakomita uczelnia. Kiedy tu przyjechałem w 1983 roku, to od razu zakochałem się w Lublinie. Studiując polonistykę i teatrologię, natychmiast związałem się ze Sceną Plastyczną KUL, gdzie byłem aktorem i menadżerem, a w ciągu 15 lat zorganizowałem też szereg wystaw. Tematem pierwszej z nich były rysunki Andrzeja Wajdy (później zorganizowałem jeszcze dwie wystawy Wajdzie w Wirydarzu). Mało kto wie, że Wajda zaczął studia na ASP w Krakowie. Gdyby Roman Polański nie zadzwonił kiedyś do niego i nie powiedział, że w łódzkiej filmówce są darmowe obiady, a to były trudne czasy, to jak sam artysta mówił – zostałby malarzem, a nie filmowcem.
A wtedy, w mojej pracy, wszystko działo się równolegle. Wyjeżdżaliśmy z teatrem wiele razy na festiwale w Polsce i za granicą. Byliśmy m.in. w Japonii, USA, Meksyku. Koordynowałem wszystkie działania teatru od zdobywania sponsorów, organizowania wyjazdów, transportu gigantycznych scenografii do układania grafika na rok naprzód. Na nic innego nie miałem czasu, a moje życie osobiste po prostu nie istniało.
– Co spowodowało, że odszedłeś ze Sceny Plastycznej KUL?
– Zmęczenie materiału. Ale też chciałem już pójść na swoje. Zostałem dyrektorem w Lubelskiej Szkole Biznesu, która mieściła się u sióstr urszulanek przy placu Kochanowskiego. Oczywiście, jak to u mnie – pracy było za mało, więc w ramach uczelni powstała Galeria Wirydarz.
– W życiu ważne są przełomy. Przełom, który u Ciebie wydarzył się 20 lat temu, całkowicie odmienił Twoje życie.
– Najpierw poznałem Małgosię. To był 16 lipca 1999 r. – my tę datę pielęgnujemy bardziej niż datę ślubu. Małgosia siedziała na ławeczce pod pomnikiem Kochanowskiego, a ja zauważyłem ją z okna galerii. Postanowiłem pójść do kiosku po gazetę i podszedłem do niej. Zaprosiłem ją na kawę. Ludzie na przystanku zaczęli na nas patrzeć, zaległa głucha cisza. W końcu kiedy już zaczęliśmy rozmawiać, dała mi swój numer telefonu. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Przez następne trzy miesiące nie widzieliśmy się, ale dzwoniłem dzień w dzień, rozmawiałem z nią i całą jej rodziną. Kropla drąży skałę. W końcu w październiku zaprosiłem ją do siebie na kolację. Przygotowałem moją specjalność – pstrąga. Nie było możliwości, żeby po tej kolacji coś potoczyło się nie tak.
– Jaką jakość Małgosia wniosła do Twojego życia?
– Przede wszystkim porządkującą. Kobieta zawsze nadaje mężczyźnie kierunek. Ja, zawadiaka teatralny, wydający wszystkie zarobione pieniądze, z terminami w kalendarzu na kilka lat do przodu. I nagle stabilizacja. Najpierw małżeństwo, potem narodziny naszej córki Marcysi. I okazało się, że jest wspaniale. No i Małgosia pojawiła się w galerii. Dość szybko zaczęła mi pomagać, skończyła dodatkowe studia. To także dzięki niej Wirydarz jest dziś na tak wysokiej pozycji.
– Pierwsi bohaterowie wystaw w Wirydarzu?
– Od początku była idea, aby co jakiś czas pokazywać w galerii nasze związki z Lublinem i Lubelszczyzną, więc zaczęliśmy od Zofi Kopel-Szulc. Wspaniała postać, wybitna artystka lubelska. Ale już jesienią 2000 r. pokazaliśmy prace Andrzeja Wajdy i jego żony Krystyny Zachwatowicz. To była genialna wystawa, poświęciłem jej dużo czasu, szperając w przepastnych archiwach Muzeum Starego Teatru w Krakowie, odnajdując wiele ciekawych szkiców, rysunków i projektów artystów, a także rarytas, obraz olejny Wajdy, namalowany do słynnych „Biesów” w jego reżyserii.
– Jaki jest klucz w doborze artystów?
– To wszystko wynika z mojego subiektywnego wyboru, z pewnej wrażliwości i poszukiwań. Założenie jest takie, by pokazywać wybitnych polskich artystów, a więc już tych uznanych, którzy nigdy nie byli prezentowani w Lublinie. Po drugie, poszukiwać nowych artystów. Chcemy, żeby galeria była na tych wodach, więc jeśli nam ktoś ciekawy wpada w oko, to go wystawiamy, ale generalnie opieramy się na tym, co w polskiej plastyce jest najważniejsze. Każda wystawa jest przygotowywana autorsko pod przestrzeń naszej galerii. Reagujemy też na różne wydarzenia, np. z okazji 700-lecia Lublina zrealizowaliśmy projekt, w którym wzięło udział 24 malarzy.
– Jak rodzą się pomysły na wystawy?
– Wszystko, co robimy, wynika autentycznie z pasji. Jesteśmy bodaj jedyną w Polsce prywatną galerią sztuki, która zorganizowała tak wiele wystaw muzealnych. Jedną z najważniejszych w mojej karierze była wystawa „Jacek Malczewski i inni” w 2003 r. Z muzeum Fischera w Bochni przywieźliśmy do Lublina dzieła, na których wypożyczenie musiał zgodzić się minister kultury i dziedzictwa narodowego. Pokazaliśmy wtedy m.in. genialne płótna Jacka Malczewskiego i Olgi Boznańskiej. Tą wystawą pobiliśmy własny rekord frekwencji. 23 marca 2003 odwiedziło galerię 865 osób! W sumie obejrzało tę wystawę prawie 10 tys. zwiedzających. Zdarza się, że przyjaźń i sentyment do sztuki lub do samego artysty decydują o podjęciu współpracy, tak jak to miało miejsce z Pablo Caviedesem, nowojorskim genialnym artystą ekwadorskiego pochodzenia, który przypadkiem trafił do nas. Zorganizowaliśmy mu wystawę, a przyjaźń pielęgnujemy od 6 lat, odwiedzając się w Lublinie i Nowym Jorku. Nowy Jork to w ogóle osobna sprawa. Latamy tam często, mamy świetne kontakty, przesiadujemy w muzeach i zaprzyjaźnionych galeriach (m.in. Allouche Gallery) oraz w Domu Aukcyjnym Christie’s – gdzie są kapitalne, przedaukcyjne wystawy sztuki.
– A co z konkurencją? To jest dobry czas dla galerii komercyjnych?
– Konkurencja w Polsce jest duża, ale każdy znalazł swoją niszę. To, co dla nas jest ważne, to dokładanie swojej cegiełki do kultury i sztuki Lublina. W dobie internetowej sprzedaży pojawiły się także galerie internetowe. Ale przecież galeria sztuki musi być żywa: to właśnie galerie zajmują się promocją sztuki, kompletowaniem dzieł, organizacją wystaw, realizacją katalogów, niosą cały ten sztandar obowiązku. Trzeba się zmęczyć, spocić. Galeria sztuki musi mieć lokal, w którym publiczność może obcować ze sztuką, poznawać artystów. Oczywiście prowadzimy stronę www, która pomaga ściągnąć do Lublina kolekcjonerów z Polski i ze świata, ale nadal najważniejszy jest dla nas bezpośredni kontakt z nabywcą. Bywa, że klienci opowiadają nam o tym, jak żyją, po to, by te dzieła sztuki rzeczywiście do nich pasowały.
– A jaki jest rynek sztuki obecnie, co go kształtuje?
– On cały czas ewoluuje. Świadomość kolekcjonerów bardzo wzrosła, poszukują obrazów wybitnych twórców. Wzrosła też zamożność tzw. średniej klasy, która znajduje nowe możliwości inwestycji w sztukę. Teraz w dobrym tonie jest kupić coś unikatowego i wartościowego do domu, a nie tylko obrazek z IKEA. Coraz głośniej mówi się o aukcjach polskiej sztuki, na których nie dziwią kwoty rzędu kilkuset tysięcy zł za obraz współczesnego artysty. Przez pierwsze lata działalności nie przypuszczaliśmy, że będziemy żyć z galerii.
– Na czym polega owa wyjątkowość galerii sztuki? Trywializując – to również sklep, tyle że z obrazami.
– To jest nie tylko sklep z dziełami sztuki. Aktywność Galerii Wirydarz przejawia się na różnych płaszczyznach: coroczną realizacją plenerów malarskich (Kazimierz Dolny, Księży Dwór, Nałęczów), organizowaniem charytatywnych aukcji sztuki, promocją sztuki poprzez wydawnictwa: katalogi, kalendarze i albumy. Przygotowujemy również wystawy w innych galeriach i ośrodkach sztuki w Polsce oraz za granicą. Najważniejsza jednak jest realizacja wystaw w siedzibie galerii. Dodam, że nasze wystawy od lat odwiedzają liczne stałe grupy, np. z Uniwersytetu Trzeciego Wieku czy artterapii szpitala neuropsychiatrycznego oraz uczniowie i studenci, a nawet grupy przedszkolne – czy w takim razie możemy mówić o galerii jako sklepie?
– A jak się trafia na hity artystyczne?
– Można trafić na twórców już uznanych, tak jak w przypadku Tadeusza Dominika, jednego z najwybitniejszych polskich kolorystów, malarza światowego formatu. Kiedy się poznaliśmy, był już wybitnym, uznanym artystą, a kiedy zostałem jego marszandem, otworzyliśmy przed nim nowe możliwości poprzez współpracujących z nami kolekcjonerów. Dzięki temu powstały nowe, wyjątkowe cykle obrazów Profesora. To dla nas jako marszandów ogromna satysfakcja, że mamy czasem wpływ na dalszy rozwój artystów, nawet tych najwybitniejszych.
– Dzięki Galerii Wirydarz świat dowiedział się o pochodzącym z Lubartowa Rafale Erecie. W ciągu kilku lat stał się jednym z „najmodniejszych” polskich malarzy młodego pokolenia.
– Spotkaliśmy się siedem lat temu pomiędzy stoiskami z kiełbasami i serami na Jarmarku Jagiellońskim w Lublinie. Okazało się, że to artysta, długie włosy, sztaluga. Zaczęliśmy rozmawiać. Rafał skończył akademię sztuki w Amsterdamie, niedawno wrócił z Holandii, ma poruszające obrazy. Jakiś cud! A w internecie cisza. Nie istnieje. Natychmiast wzięliśmy go pod swoje skrzydła. W 2013 roku zorganizowaliśmy mu wystawę, która została nominowana przez lubelski oddział „Gazety Wyborczej” do nagrody Strzały Kultury. Rafał Eret sam o sobie mówi, że jest malarzem małomiasteczkowym. Ale przecież to jego malarstwo jest zachwycające! Ono jest w pewnym sensie holenderskie, bo widać tu odniesienia do flamandzkich mistrzów. Eret maluje cyklami i te kolejne cykle pokazują pewną fazę wtajemniczenia. Rafał nie lubi wokół siebie szumu, a i tak jego obrazy przebojem znalazły się w znakomitych kolekcjach sztuki. I nie tylko. Mieliśmy klienta, który urządził swoją sypialnię na wzór obrazu Ereta.
– Czy to nadal jest ważne, w jakim otoczeniu się wychowujemy?
– Bardzo ważne. Sztuka edukuje i uwrażliwia, to ważne szczególnie w domu, gdzie są dzieci. Nie wiem, gdzie ja bym był, gdyby nie mój dom w Bochni. Wspaniały dwór, który wybudował mój dziadek, fortepian, olbrzymia biblioteka, obrazy ze szkoły krakowskiej Ludwika Stasiaka, Franciszka Mollo czy Nikifora. Sztuka buduje środowiska inteligenckie. Jeśli inteligencja nie ma pieniędzy, to biznes inwestuje w sztukę. A dla nas najważniejsze jest, że sztuka trafia do ludzi, do ich domów.
– Inwestycja w kolekcjonowanie sztuki bardziej bierze się ze snobizmu czy potrzeby otaczania się tym, co uważamy za piękne?
– To zależy od indywidualnego podejścia. Bywa tak, że przychodzi do galerii ktoś, kto zna się na sztuce, i mówi np. że za darmo nie chciałby tego obrazu. Za kilka godzin przychodzi ktoś równie kompetentny i mówi, że za ten sam obraz oddałby wszystkie pieniądze. Dwie tak skrajne oceny tego samego dzieła! Jedni chcą wybitnych nazwisk, młodzi obiecujący artyści w ogóle ich nie interesują. Liczy się tylko prestiż. Inni są ciekawi tego, co dzieje się w pracowniach młodych artystów, a inwestowanie w ich twórczość niekiedy ma w sobie coś z hazardu. Są też tacy nabywcy, którym obraz po prostu się podoba i chcą go u siebie powiesić.
– Tymczasem na ścianach Wirydarza widzimy całą plejadę polskiego malarstwa powojennego.
– Rzeczywiście mamy w swoich zbiorach szalenie różnorodnych twórców, w tym tak wybitnych, jak Maśluszczak, Bereźnicki, Baj, Stasys czy Dwurnik. Nasza galeria od początku idzie szeroko rozumianym torem akademickim, wywodzącym się z pnia malarstwa młodopolskiego, z którego współczesne polskie malarstwo wyrasta. Natomiast nie śledzimy obrzeży sztuki, które są ważne, ale od tego są wyspecjalizowane galerie, jak Zamek Ujazdowski w Warszawie czy Galeria Biała w Lublinie. Oni pewnie myślą o nas, że trącimy myszką, bo my mamy tzw. klasykę.
– Macie dobrze prosperującą galerię, styczność z fantastycznymi osobowościami, zwiedzacie świat, kreujecie wydarzenia, które są ważne dla krajobrazu kulturalnego Lublina. Co jeszcze jest dla Was ważne w życiu?
– Przede wszystkim rozwój. Lubię czerpać z artystów i się nimi inspirować. To arcyciekawe środowisko, wcale nie tak hermetyczne, jakby się wydawało. Dzięki temu my też inaczej spędzamy czas. Nawet bure listopadowe dni spędzamy w kolorze. Idziesz rano do galerii, a tu przyjeżdżają wspaniali niezapowiedziani goście, wchodzą do nas, zachwycają się sztuką. Poza tym ta praca wymaga symultanicznego myślenia do przodu i myślenia określonym harmonogramem spotkań i wystaw przez siedem dni w tygodniu. Cieszymy się bardzo, że Galeria Wirydarz od początku istnienia ma wspaniałych sponsorów, mecenasów sztuki. Wspiera nas także Miasto Lublin. Cieszymy się z tego i dziękujemy bardzo za zaufanie. Prowadzenie galerii to poczucie pewnej misji. My chcemy zarażać ludzi sztuką. Sami staramy się nadążać za tym, co się dzieje w świecie, planujemy rok tak, aby znaleźć czas na podróże związane ze sztuką, odwiedzać muzea, galerie i domy aukcyjne w różnych częściach świata. Stanowimy zespół wraz z naszą córką, która tak samo lubi poznawać świat i coraz śmielej wypowiada się na tematy związane ze sztuką. Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje – tymczasem trzeba ten temat ująć szerzej – sztuka łagodzi obyczaje. Na co dzień pracujemy w pięknie.
I właśnie to jest fascynujące!
Piotr Zieliński, rocznik 1964, pochodzi z Bochni, absolwent KUL. Przez 15 lat menadżer i aktor Sceny Plastycznej KUL. Od 20 lat wraz z żoną Małgorzatą prowadzi w Lublinie autorską Galerię Sztuki Wirydarz, która ma na swoim koncie realizacje ponad 200 projektów artystycznych. Honorowy ambasador Bochni. Laureat wielu nagród i wyróżnień, m.in. nagrodzony odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Miłośnik podróżowania i dobrej kuchni. Pasjonat lotnictwa, astronautyki i kosmosu. Ojciec 15-letniej Marceliny i właściciel uroczej maltanki Lutki.