Tekst Grażyna Stankiewicz.
Kiedy byłam dzieckiem było mi smutno, że nie możemy pójść na groby bliskich, bo nikogo z naszej rodziny jeszcze tu nie pochowano, a na odwiedziny za Bugiem władza nie dawała pozwolenia. Tak więc zabierali mnie przyjaciele rodziców albo sąsiedzi i na każde Święto Zmarłych czekałam z niecierpliwością tak jak inne dzieci czekają na Wigilię i gwiazdkowe prezenty. Od tamtych chwil minęło dużo czasu i oswajanie się ze śmiercią przychodzi każdego roku z coraz to mocniejszą siłą rażenia.
Jak wyśpiewał lubelski bard „ Ziemia święta, choć przeklęta jest, tak potrzebna kiedy życia kres” a mimo tego często mam potrzebę sprofanowania tej świętości. Nie jest to nic oryginalnego, bo dotyczy potrzeby posiedzenia na cmentarnej ławce i wsłuchania się w szum drzew okalających groby i patrzenia wysoko w górę w niebo. Tak jakby za chwilę to niebo miało się rozstąpić, aby ujrzeć w jego czeluściach tego za kim tęsknimy a z kim już na pewno się tu nie spotkamy. Jedni dla takiej chwili przynoszą gorliwą modlitwę, inni mechaniczne przeżegnanie się, dla jeszcze innych ważny jest wygląd własny i świeżo wypastowanego marmuru. Ale do takiej celebry potrzebne jest coś smacznego i aromatycznego. Dlatego zawsze na cmentarz biorę ze sobą termos z gorącą kawą pół na pół z mlekiem i łyżeczką cukru, którą mogę delektować się w znakomitym towarzystwie moich niemych rozmówców. Ale nie ja jedna tak miewam. W Nowym Orleanie cmentarze wyglądają jak lapidarium, w którym każdy kamień ma swoją historię, za którą stoi konkretny człowiek. Rytmiczne swing i blues oraz wygodne siedziska dla żałobników powodują, że myśl o przenoszeniu się zmarłego z padołu ziemskiego do niebieskiego wydaje się o wiele przyjemniejsza. W Meksyku święto zmarłych to barwny, radosny korowód ludzi, którzy zostawiają umarłym na grobach jedzenie. Potrafi też zmylić kolor żałoby, który jest absolutnym przeciwieństwem czerni. W Rosji dzień zmarłych obchodzi się wprawdzie w niedzielę wielkanocną ale dość powszechna jest nowa tradycja spożywania nieco bardziej rozgrzewających niż kawa napojów i to wcale nie z termosu. Tradycja Święta Zmarłych nie wszędzie jest tak stara jak w Polsce. Na paryskim cmentarzu Pere-Lachaise, tego dnia, głównym punktem programu są pielgrzymki wielbicieli Jima Morrisa na jego grób.
Co kraj to tradycja i nie ma to żadnego znaczenia, bo zawsze dotyczy odchodzenia. To co ja mam w głowie to styl, estetyka i ekspresja dokonywania się tej sytuacji. Każdy z nas chciałby mieć piękną śmierć. W gazetach pełno jest przykładów pięknych śmierci – alpinisty w górach, pisarza podczas pracy nad książką, narkomana po złotym strzale, podczas snu czy w ramionach ukochanego. Niewiele ma to wspólnego z wielotygodniowym zmaganiem się z niemocą ciała we własnym czy hospicyjnym łóżku. Dla mnie wyobrażeniem przejścia z jednego padołu na drugi jest śmierć mojej Babci. Z absolutnym uwzględnieniem zacnych zapachów, eleganckiego otoczenia, pełnej świadomości i wygodnego ułożenia członków. 82 letnia Babcia Stefania pewnego zimowego ranka jak zwykle o tej porze przechadzała się po mieszkaniu w podomce w duże czerwone kwiaty i porannych pantoflach na niewysokim obcasie. Kiedy wklepywała krem pod oczy stojąc przed dużym, owalnym lustrem nagle poczuła ukłucie w sercu. Usiadła w swoim ulubionym, obitym pluszem fotelu i zawołała swojego syna, który robił dla nich właśnie kawę. Za oknem było szaro, smutno i było słychać skrzekot wysoko latających mew a po domu rozchodził się pyszny aromat. – Co się stało Mamo ? – zapytał mój wuj. – Synku, ja umieram. Wuj usiadł koło Babci, wziął ja za rękę a Babcia zamknęła oczy, aby już nigdy ich nie otworzyć. Trudne życie, piękna śmierć.
Wychodząc z ostatnich, pożegnalnych spotkań z moimi bliskimi, którzy są już niedaleko tej granicy dochodzę do trywialnego wniosku, że umieranie umieraniu nie jest równe i także w tej materii nie ma sprawiedliwości na świecie. Pozostaje jednak smak i aromat kawy wypitej na cmentarnej ławeczce podczas nigdy nie kończącej się dysputy. I wyjątkowo bez zniecierpliwienia, że nie ma odpowiedzi.