O konflikcie w wydawnictwie Dziennika Wschodniego – spółce Corner Media – z głównym udziałowcem Tomaszem Kalinowskim rozmawia autor tytułu i pierwszy wydawca gazety – redaktor Janusz Malinowski, foto Marcin Pietrusza.
Może to zabrzmi nieskromnie, ale jako ten, który wymyślił tytuł „Dziennik Wschodni” i ponad ćwierć wieku temu wprowadził go na rynek prasowy, jestem szczerze zmartwiony tą wojną, która toczy się na oczach publiczności pomiędzy wspólnikami Corner Media – aktualnym wydawcą gazety. Ponieważ informacje dotyczące tego konfliktu, ukazujące się w tzw. mainstreamowych mediach, są dość jednostronne, wypada – moim zdaniem – zapytać o źródła i przebieg sporu także drugą stronę. Co się stało, że pańscy wspólnicy z wydawnictwa stali się pańskimi wrogami?
W roku 2018 lubelski Urząd Marszałkowski ogłosił przetarg na duży projekt medialny pod nazwą lubelskie.pl. Nasza spółka wygrała ten przetarg i zrealizowała go. Chodziło o niebagatelną kwotę około 1,5 miliona złotych, toteż – jako wspólnik Corner Media – poprosiłem o rozliczenie tego projektu. Niestety, odmówiono mi dokumentów i był to sygnał, że coś niedobrego dzieje się w wydawnictwie. Kolejne zdarzenia potwierdziły moje obawy. Doprowadziło to w końcu do tego, że spółka od trzech lat nie wypełnia podstawowych obowiązków kodeksowych – nie posiada zarządu, nie składa wymaganych sprawozdań, a ja – pomimo, że posiadam w spółce 73% udziałów – praktycznie nie mam prawa głosu, gdyż mniejszościowi wspólnicy uważają, że składane przeze mnie wnioski są „w mojej sprawie”, a w związku z tym jestem wyłączony z głosowania. W tej sytuacji, kiedy wszystkie moje propozycje rozwiązania problemu poprzez sprzedaż moich lub kupno pozostałych udziałów spełzły na niczym, nie miałem innego wyjścia, jak złożyć do sądu wniosek o likwidację spółki.
Redaktor Naczelny „Dziennika” Krzysztof Wiejak i wierna mu część zespołu „Dziennika” twierdzą coś zupełnie innego, że chciał Pan „sterować ręcznie” gazetą, gdyż ta „psuła panu interesy”. I że stąd wziął się konflikt, który w istocie jest batalią o wolność prasy i wolność słowa. Przyzna Pan, że to zarzuty dużego kalibru.
O, tak, brzmi to bardzo poważnie, niemal jak walka o konstytucję. Wiem, czytałem i słyszałem te oskarżenia, chętnie publikowane przez media. Tyle tylko, że to nieprawda, nadużycie, i to dużego kalibru. Pytany w reportażu radiowym o przykłady takich moich zachowań, pan Wiejak zmuszony był przyznać, że ingerencji i nacisków z mojej strony nie było. Zawsze jednak można dodać słówko „bezpośrednich” i zrobić w ten sposób czytelną aluzję. Faktycznie chodzi o to, że Corner Media od trzech lat nie ma zarządu – organu obligatoryjnego, który prowadzi sprawy spółki. Grupą, która wobec braku zarządu trzyma władzę i zarządza spółką są osoby związane z panem Wiejakiem. Jest to nieprawidłowe i niedopuszczalne. Tak wygląda prawdziwe tło sporu. Moim zdaniem nie chodzi tu obronę wolności prasy i słowa, ale o utrzymanie przez tę grupę istniejącego status quo. Argumenty o obronie wolności prasy służą wyłącznie ukrywaniu faktycznego problemu.
Nie jest tajemnicą, że „Dziennik Wschodni” to nie jest pański główny „biznes”, że przede wszystkim jest Pan inwestorem i przedsiębiorcą budowlanym, tak zwanym deweloperem. „Dziennik” natomiast od pewnego czasu przyjął wyraźny kurs anty-deweloperski, przyłączając się do ruchów i organizacji atakujących deweloperów, przede wszystkim tych zamierzających budować osiedla mieszkaniowe na tzw. górkach czechowskich. Podobno to za to właśnie postanowił Pan wyrzucić redaktora naczelnego, pana Wiejaka, który nadał gazecie taki kurs.
Tak się składa, że ja akurat na górkach nie zamierzam nic budować, to nie mój teren. Niemniej uważam, że gazeta nie powinna angażować się po jednej stronie sporu, a – jak wiadomo – o te górki toczy się poważny spór, który zabrnął już nawet do NSA. Pan Wiejak – jak się okazuje – ma jednak na koncie znacznie poważniejsze sprawy niż kilka publikacji w gazecie na temat górek. Dość powiedzieć, że w prokuraturze toczy się postępowanie dotyczące nieprawidłowości w Corner Media. Odmowa wydania dokumentów i sprawozdania finansowe niespełniające wymogów mają swoje konkretne przyczyny, służą ukryciu nieuprawnionych działań.
Zakładając spółkę Corner Media, musiał Pan mieć jednak duże zaufanie do pana Wiejaka, skoro przystał Pan na jego podwójną rolę – redaktora naczelnego i zarazem prezesa zarządu spółki. Zgodził się Pan także na znacznie bardziej surowe, niż stanowi kodeks handlowy, warunki zmiany naczelnego i prezesa, do czego w Corner Media wymagane jest 75% udziałów. I do których brakuje Panu 2%…
Ja z natury jestem ufny, wierzę ludziom. I tak właśnie było, gdy zakładaliśmy Corner Media. Stąd moja zgoda na tak surowe warunki. Zresztą ryzykowałem nie tylko zapis umowny, ale też sporo pieniędzy, bo spółka miała bardzo niski kapitał zakładowy i całkowity brak środków obrotowych na finansowanie podstawowych zobowiązań – papieru, druku, wynagrodzeń pracowników, ZUS-u itd. itp.
Ale jestem też legalistą, sam przestrzegam prawa i domagam się, żeby było ono przestrzegane we wszystkich podmiotach, z którymi jestem związany. Dlatego nie mogłem już dłużej patrzeć obojętnie na to, że wydawnictwo praktycznie nie funkcjonuje, gdyż spółka nie ma zarządu i nie wywiązuje się z podstawowych obowiązków, jakie nakładają na nią przepisy.
Redakcja, a właściwie jej redaktor naczelny i parę zaufanych osób, wyemancypowali się i przejęli całkowitą władzę w spółce, nie poddając się żadnej kontroli ze strony statutowych organów. Chociaż kadencja zarządu spółki dawno minęła, a nowy zarząd nie został powołany, pan Wiejak nadal pobierał wynagrodzenie takie samo, jak wówczas, kiedy był prezesem zarządu, a wszelkie sprawy finansowe, wymagające akceptacji zarządu, załatwiała pani księgowa, którą potajemnie mianował prokurentką tuż przed upływem swojej kadencji.
Mam nadzieję, że prokuratura, która – decyzją sądu – wszczęła śledztwo w sprawie ewentualnych nadużyć i wyrządzenia spółce znacznej szkody majątkowej, zbada dogłębnie działalność finansową redaktora naczelnego i prokurentki. Niestety, o tym aspekcie sprawy „Dziennika” żadne medium nawet się nie zająknęło.
Dostało się natomiast w mediach panu likwidatorowi, którego wyznaczył sąd i który dziarsko przystąpił do działania, odwołując redaktora naczelnego i jego zastępczynię oraz przy pomocy ślusarza i ochroniarzy wymienił zamki w drzwiach redakcji…
Likwidator tylko realizował powierzone mu obowiązki, przede wszystkim mając na względzie wykonanie zobowiązań wymaganych prawem, a więc wypłatę wynagrodzeń pracownikom, opłacenie składek ZUS, zapłatę kontrahentom za papier i druk itp. Do tych czynności potrzebne są jednak dokumenty, likwidator nie miał więc innego wyjścia, jak przejąć je stanowczym postępowaniem.
Niektórzy dziennikarze protestowali przeciwko takiemu postępowaniu…
Przywódczynią tego protestu była pani Agnieszka Mazuś, b. zastępczyni redaktora naczelnego, która bynajmniej nie ograniczyła się do protestu, a przeszła nawet na Facebooku specjalny kurs hejtowania pod komendą instruktora – eksperta od hejtu, który udzielił jej publicznie porad, jak należy oskarżać, zniesławiać i lżyć przeciwnika. Mam zrzuty z ekranu z tzw. profilu pani Mazuś na Facebooku z całym tym instruktażem zniesławiania, co i jak należy pisać o przeciwniku, gdzie publikować itd.
Fakt, że udało się protestującym zaangażować po swojej stronie sporą cześć mediów…
Owszem, wystąpiło w tym przypadku coś w rodzaju solidarności branżowej dziennikarzy, tyle że w złej sprawie, bo po stronie nieprawdy.
Składając wniosek o likwidację spółki Corner Media i wystawienie gazety na przetarg, aby – jak sądzę – ponownie ją kupić, liczył Pan zapewne na wymiar sprawiedliwości. Tymczasem 18 marca sąd uchylił postanowienie o postawienie spółki w stan likwidacji oraz odwołał likwidatora z jego funkcji.
Przyznam, że wiele rzeczy, jakie są udziałem naszego wymiaru sprawiedliwości, nie rozumiem. Wydawałoby się bowiem, że trzy lata braku zarządu w spółce i niemożliwość jej prawidłowego funkcjonowania, nieudana misja kuratora i brak perspektyw na zmianę tego status quo to dość oczywiste i wystarczające powody do ogłoszenia likwidacji. Tymczasem sąd stwierdza, że poprzednia decyzja sądu (zresztą tego samego) o likwidacji była pochopna i przedwczesna.
Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby sąd znalazł jakiegoś cudotwórcę, który potrafi uzdrowić sytuację w spółce, ale tak, by funkcjonowała ona zgodnie z prawem, by wywiązywała się z ustawowych obowiązków i bym mógł wykonywać swoje prawa z tytułu posiadanych udziałów. A przede wszystkim, aby „Dziennik Wschodni” przetrwał tę burzę i był nadal – jak do tej pory – największą gazetą w regionie. Gazetą prestiżową i obiektywną, nieangażującą się w lokalne wojenki i spory.
Janusz Malinowski – publicysta i literat. W okresie czynnego dziennikarstwa jego felietony i reportaże cieszyły się dużą popularnością wśród czytelników. W latach 1993-97 poseł na Sejm RP. Pomysłodawca tytułu „Dziennik Wschodni” i pierwszy wydawca tej gazety do roku 2000.