fbpx

Wspomnienie – 10 lat potem…

9 lutego 2014
Komentarze wyłączone
847 Wyświetleń

Niemen 1Po raz pierwszy przywitałem się z młodziutkim panem Wydrzyckim podczas Konkursu Młodych Talentów w Szczecinie, rozmawiał z ojcem, który przyjechał z 10-letnią córką, moją siostrą Izabelą, laureatką przesłuchań w Przemyślu, a potem w Lublinie, w niezastąpionym „Koziołku”. Gdzieś są nawet zdjęcia Izy z Michajem Burano, reprezentantem lubelskiego środowiska zdolnych młodych, obdarowującego kwiatami siostrę. Również zdjęcia z Karin Stanek, z Heleną Majdaniec. Mieszkały zresztą  razem w Lubliniance. Wracając do Szczecina, do finału. Tatko zabrał tam i mnie, licealistę wówczas. Panowie rozmawiali o ewentualnym występie w przemyskim Domu Kultury, którego senior był dyrektorem. Panu Czesławowi podobało się wykonanie „Mammy” z repertuaru Robertina Loreti  czy ‒ jak kto woli ‒ Connie Francis. Iza, drobniutka uczennica IV klasy, stała na taborecie i śpiewała to swoje „Mamma Solo Per te…”, miała konkurentkę, starszą i wyższą od siebie dziewczynkę, imienia nie pamiętam. Nam akurat, jakby w „rewanżu”, podobał się  „Czarny Orfeusz” w interpretacji Pana Czesława. Pamiętam, że powiedział: „Czerwono-Czarni mają chrapkę na pańską córkę, chętnie zabraliby ją w trasę. Nie radzę, za młoda, zmarnuje głos…”. Dzwonili potem rzeczywiście, ale ojciec odmówił, choć kusili nawet Szwecją. Będąc na studiach w Lublinie, dość przypadkowo wpadłem do Przemyśla w odwiedziny do Rodziców ‒ i to w dniu występu Niebiesko-Czarnych we wspomnianym Domu Kultury. Miłe spotkanie, rozmawialiśmy o ludziach z Lublina, o Bogusiu Łazuce, Piotrku Szczepaniku, dwóch Michałach ‒ Hoffmanie i Burano, i o naszych Minstrelach, z którymi byłem najbardziej emocjonalnie związany poprzez gitarzystę Nr 1 Lublina ‒ Leszka Wijakowskiego. I dostałem w prezencie od Czesława singla, właściwie to tzw. „czwóreczkę”, do grania w Radiu Akademickim (mieściło się ono wówczas obok Chatki Żaka w bloku „A” na parterze). Po raz pierwszy zobaczyłem tuż po występie Adę Rusowicz, śpiewała w chórkach.  Kiedy w kilka miesięcy potem wpadli do Lublina, umówiłem się w hotelu Europa na rozmowę-wywiad i wówczas dotarło do mnie, że Ada i Czesław mają się ku sobie, co potwierdzili „za chwilę”, trzymając się za ręce i spacerując po Litewskim.Niemen 3 To już było po nieszczęsnym występie Niemena w Opolu, kompletnie Go zignorowano, a śpiewał jedną z najważniejszych piosenek swojego życia ‒ „Wiem, że nie wrócisz”. Tak po prawdzie, w Szczecinie wszedł do tzw. Złotej Dziesiątki, ale nic ponadto, jakieś grosze na odczepnego. Karin Stanek zgarnęła niemal wszystko. Potem, po moim pobycie w Anglii, skąd przywiozłem sobie singla „It’s a Man’s…”, stwierdziłem ku mojemu zaskoczeniu, iż „katowany” po opolskim sukcesie Niemena (w końcu sukcesie) „Dziwny jest ten świat” to w pewnym sensie „zrzyna” z Jamesa Browna. Wyjaśniliśmy to sobie potem podczas kolejnej wizyty Mistrza w Lublinie, tym razem w towarzystwie Włoszki Faridy, poprzestając na pojęciu „zainspirowanie”. Wówczas dotarło do mnie, że Czesław bardzo dobrze orientuje się w trendach, o co Go nie podejrzewałem, obowiązujących na tzw. Zachodzie i kroczy tym tropem, prochu nie wymyślając. Tylko czekałem, kiedy po fascynacji soulem i rhythm’n’bluesem pojawi coś w rodzaju progresywnego rocka (SBB) i zaraz za chwilę jazz-rocka. To nie są absolutnie z mojej strony jakieś złośliwości czy zarzuty, każdemu tego rodzaju łatkę można przypiąć, nawet największym. Po, moim zdaniem, bardzo interesującym początkiem lat 70., nawet okraszonym występem na tej samej scenie z Johnem McLaughlinem i jego Mahavishnu Orchestra, co potem w pewnym sensie skutkowało amerykańskim, sensacyjnym albumem „Mourner’s Rhapsody” z udziałem m.in. Jana Hammera i Johna Abercrombie oraz duchowym wsparciem Urbaniaka, sprawdziło się co do joty. Osobiście gratulowałem Mu tej płyty w siedzibie PSJ-u, ale On już był mocno zainteresowany „elekroniką”. Wtedy zaczął się ten jego świat „świszczał”. Sprowadzał, co popadło; pierwszego mooga, mellotron, tak charakterystyczny dla nagrań zespołów King Crimson i Moody Blues, Rolandy, Yamahy… ‒ niestety, głos Jego stawał się w tym wszystkim dodatkiem, nad czym bolałem. niemen 2Gdyby się trzymał Hammonda, nawet z tymi świeczkami (!). Ale ten jego moog odegrał bardzo ważną rolę w moim i Budki Suflera życiu. Wiosna 1975 roku, zespół z Lublina (sensacja ostatnich miesięcy) realizuje swój debiutancki album w „podziemnym”, ćwiczebnym Studiu PWST (Okólnik). Prośba, żeby Niemen zagrał na moogu w trzech miejscach rodzącej się suity „Szalony koń” spotyka się z pozytywną reakcją, choć wyczuwam, bez emocji. To był szalony dzień, tuż przed 15-tą podjechałem taksówką pod Polskie Nagrania (Długa 5), byliśmy tak umówieni, kazałem poczekać i pobiegłem w kierunku studia. Niesamowity widok, przede mną kupa gruzu, powstawała wówczas nowa reżyserka, z boku nowiuteńki stół mikserski firmy Neve, właśnie go dostarczono do Polski, marzenie każdego studia na świecie, i On z mikrofonem, siedzący okrakiem na tej kupie śmieci, nagrywający wokale do „Katharsis”, jak się potem okazało. Serdeczne powitanie, tak jakbyśmy spotykali się niemal codziennie, i poprosił o godzinkę zwłoki. Minęły dwie, odpuściłem taksówkę, bo nawet już nie miałem tyle kasy, a licznik bił. Tuż przed 19-tą skończył. Był zmęczony, zastanawiał się, czy nie przełożyć tej rejestracji. Kłamałem, że studio nam się kończy. Dojechaliśmy, serdecznie powitał Go prof. Urbański z żoną, realizatorzy na uczelnianym  8-śladzie sesji Suflerów (10 lat wcześniej na takiej „maszynce” George Martin rejestrował „Sierżanta Pieprza” Beatlesów). „Co mam grać?” ‒ zapytał. Romek Lipko szybko pokazał miejsca i zaczęło się od szuru-buru na wstępie suity po uderzeniu w blachę, tak pokaźną, jak te, które zwykle stały podczas koncertów za plecami Johna Bonhama czy Grega Palmera. Byliśmy zachwyceni, bardziej brzmieniem mooga aniżeli „wygibusami” Mistrza. Potem trzeba było zagrać konkret i zaczęły się problemy. Ponieważ czas uciekał, zmęczenie dawało znać o sobie wszystkim, tę partię w finale suity zagrał za pierwszym razem Marek Stefankiewicz, znakomity pianista z Lublina (autor m.in. przeboju Krysi Prońko „Jesteś lekiem…”). Marek chciał jeszcze zagrać krótkie solo w końcowym temacie ‒ „Z dalekich wypraw”, ale podenerwowany „czymś” Czesław wyłączył mooga, wyciągnął kable, zarzucił instrument na ramię i wyszedł. Potem tylko przeczytałem w „Polityce” wzmiankę o tej sesji, pozytywnie Niemen 4wyrażał się o wokaliście, którego nazwisko nawet nie padło w tamtej rozmowie. Tyle. Widywaliśmy się często w Trójce, przesiadywał w pokoju Jurka Kordowicza. Raz mnie nawet zrugał za… ale niech to pozostanie już moją słodką tajemnicą. Kiedy wprowadzono stan wojenny, pojawił się z „puszki” w Dzienniku Telewizyjnym, zwykła, ordynarna manipulacja. Mocno to przeż
ył, wiem od Kuby Nowakowskiego, który z nim współpracował. Zaraz potem w „Szantażu Ludu”, jak nazywałem organ prasowy KW PZPR w Lublinie, a miałem w nim swoją muzyczną rubrykę, zasugerowano mi bałwochwalczy artykuł na Jego temat. Odmówiłem oczywiście i skończyła się moja bazgranina. Kiedy Mu to opowiadałem, uśmiechnął się i powiedział: „Bogu dzięki, nigdy od nich nic nie chciałem i nie zależałem…”. Ostatni raz przed śmiercią minęliśmy się na Żoliborzu, biegłem do domu Jacka Kuronia. Też mu tego życia wiele nie pozostało ‒ 17 stycznia, 17 czerwca, 17 września (moje urodziny). Strzeżcie się 17-ki!

 

Tekst Jerzy Janiszewski

Foto Agata Matys

Komenatrze zostały zablokowane