Bywają ludzie niemający wewnętrznej potrzeby autopromocji. To coraz rzadsze zjawisko, presja „dobrego sprzedania” siebie staje się wszechobecna, wykracza poza tradycyjne szlaki biznesowe, wchodzi w budowanie zwykłych ludzkich relacji, czego najlepszym dowodem jest rządzony potężnymi mechanizmami próżności i zazdrości facebookowy szał. Niewielu może pozwolić sobie na komfort, by być sobą i robić swoje, ze spokojem uznając, że marketingowy cyrk nie jest potrzebny, by być dostrzeżonym, docenionym i last but not least – wynagrodzonym.
Z winami jest zupełnie jak z ludźmi. Bywają winiarskie regiony wykładające góry pieniędzy na reklamę, dziennikarskie rauty, organizowanie targów, festynów i jak to się ładnie po staropolsku mówi – eventów; bywają jednak i takie, które choć nie rezygnują z promocji, robią to ciszej, mniej kompulsywnie, ze spokojem uznając, że mają czas, a wartość, jaką prezentują, nie potrzebuje sztucznego pompowania.
Barolo i Serralunga d’Alba – dwa piemonckie miasteczka, stanowiące kręgosłup królewskiej apelacji Barolo, kojarzą mi się z takim właśnie osnutym ciszą i mgłą mistycznym spokojem. I nie jest to winiarska egzaltacja. Na początku października, w trakcie i zaraz po zbiorach gęsta mgła otula winnice, stając się niejako konstytutywnym elementem wina. Stąd nazwa szczepu, z którego produkuje się tutaj najważniejsze butelki, to Nebbiolo, co w wolnym tłumaczeniu można oddać jako „mgliste”.
Mgle towarzyszy cisza, bo choć Piemont jest jednym z najzamożniejszych regionów Italii, to w apelacji Barolo po zbiorach wiele miasteczek i wsi wygląda na opuszczone, jakby na jałowym biegu, w przedzimowej drzemce. Życie zdaje się zostać przechowane w gronach, które wrzucone do kadzi zaczynają fermentować i przerywać mglistą piemoncką ciszę delikatnym pyk, pyk, pyk – jeśli tylko przyłożyć do kadzi ucho i dobrze się wsłuchać. Ta muzyka nie jest niepokojona niecierpliwością. Barolo potrzebuje czterech lat dojrzewania, by mogło trafić do rąk konsumenta, tak naprawdę jednak, by w pełni dojrzeć, potrzebuje ich znacznie więcej. Nowy rocznik 2011 dobrze będzie zacząć pić za pięć – sześć lat i dać mu się rozwijać kolejne kilkanaście. Czas! Z ludźmi jest zupełnie jak z winami, jednym i drugim straszliwie brakuje czasu. Wiele doskonałych butelek wypijamy o wiele za wcześnie, a kiedy już je otwieramy, to pijemy je za szybko.
I znów, jak to często bywa w świecie wina, nie wiedzieć, kto kogo formuje – wina ludzi czy ludzie wina, bo winiarze z Barolo są uprzejmi, komunikatywni, ale zarazem cisi, o pół kroku w tył, w dystansie, potrafiący milczeć, mający pod podszewką silne poczucie wartości win, dalekie jednak od pychy czy próżności. Guido Porro, jeden z najskromniejszych winiarzy, jakich znam, jest ich najlepszą egzemplifikacją, niemal ucieleśnieniem platońskiej idei. Porro to szczęśliwy posiadacz winnic czołowego w regionie cru Lazzarito w okolicach Serralunga d’Alba, który charakteryzuje się południowo-zachodnią ekspozycją i amfiteatralnym, dającym osłonę od wiatru ukształtowaniem. Jancis Robinson, Robert Parker, Antonio Galloni – czołówka światowej krytyki winiarskiej – rozpływa się nad jego winami, jego butelki pod skrzydłami najważniejszego w USA merchanta Kermita Lyncha robią zawrotną karierę, a on pozostaje niewzruszenie prostolinijny, skromny, jakby chciał się schować za brzydkimi etykietami swoich butelek, we mgle, w ciszy, skupić się na najważniejszym – na winie.
Łukasz Kubiak
Foto arch