W 1965 roku 15 lutego w wieku 46 lat zmarł na raka płuc Nathaniel Adams Cole, czyli Nat King Cole, pianista jazzowy i wokalista. Mistrz nastroju o rozpoznawalnej barwie głosu (palił trzy paczki papierosów dziennie, utrzymując, że zachowa tym sposobem charakterystyczny tembr). W wieku 46 lat Gregory Porter nagrał płytę pt. „Nat King Cole & Me” (premiera 27.10.2017), oddając hołd swojemu idolowi i mistrzowi. Urodzony w Sacramento w 1971 roku wokalista jazzowy w charakterystycznej czapce – znaku firmowym – to obecnie najważniejszy „śpiewak jazzowy” na muzycznej scenie. Każda płyta to wydarzenie, które sięga po najważniejsze nagrody w branży muzycznej. Jego idol to szczupły, elegancki Nat, baryton z lekką chrypą, który wzruszał i bawił słuchaczy. Dla wychowywanego przez mamę Grega jego twórczość była drogowskazem i wsparciem w karierze. Kontuzja barku zakończyła obiecującą karierę bejsbolisty i przyśpieszyła podjęcie decyzji o śpiewaniu.
„Nat King Cole & Me” to esencja Cola w Porterze. Największe przeboje „Mona Lisa”, „Smile”, „Nature Boy”, „L-O-V-E”, „Quizas, quizas, quizas”, świąteczny „Christmas song” i autorski „When love was King”. Trio Portera w składzie Christian Sands na fortepianie, Reuben Roberts na kontrabasie i Ulysses Owens na perkusji zapewniają liderowi wszystko to, co potrzeba, by nagrać świetną płytę. Gościnnie w dwóch numerach zagrał genialny trębacz Terence Blanchard (swoje partie nagrywał w studio w Texasie). Aranżacji materiału podjął się Vince Mendoza i zaangażował London Studio Orchestra w 81-osobowym składzie, w tym na skrzypcach Maciej Rakowski (to taka moja słabość, że szukam polskich nazwisk w składach muzycznych i producenckich na płytach) oraz Los Angeles Studio Musicians w nieco mniejszej obsadzie, bo tylko 18 instrumentalistów. Ci wszyscy muzycy budują tak barwną i głęboką przestrzeń, która ogarnia nas, pochłania, ale nie dusi. Jest w niej dużo powietrza, takiego oddechu, który sprawia, że słuchasz i słuchasz. Takie orkiestrowo-filmowe „horror vacui” (określenie ze średniowiecznego malarstwa, lęk przed pustką, wypełnianie obrazem całej przestrzeni malarskiej) i w tej przestrzeni jest głos Portera. Dla mnie bomba. To nie jest coś nowego, to nie jest rewolucja, to wspaniały popis umiejętności, warsztatu i wrażliwości Portera. On śpiewa dla swojego idola, wspominając jego interpretacje, nie pozbawiając ich pierwiastków „colowskich”, dodając od siebie, SIEBIE. Bardzo lubię jego głos, głęboki i soczysty, taki z trzewi i jednocześnie liryczny. Elegancki, w „oldskulowym” kaszkiecie, z orkiestrą wraca do swoich korzeni, do ponownego czytania piosenek Cola. Nat King Cole zastąpił Porterowi ojca (muzycznie i mentalnie), co sam wielokrotnie powtarzał w udzielanych wywiadach. Po tych wszystkich czarnych piątkach, poniedziałkach, gonitwach jak na Wielkiej Pardubickiej po galeriach, trzeba usiąść, rozluźnić się nieco (polecam jak zawsze propozycję kolegi z sąsiedniej strony) i wsłuchać się w melodię, w głos płynący z głośnika, a może z serca? Nat King Cole & Me (maybe you) Gregory Portera idealne na ten czas.
Wojciech A. Mościbrodzki