Dworzec PKS w Lublinie. W rogu między ścianą a oknem za stołem siedzi kilka osób. Nie wyglądają na podróżnych, raczej na tych, którzy szukają schronienia przed chłodnym marcowym wiatrem oraz miejsca do odpoczynku. Na stole przykrytym białym obrusem stoi kilka białych nakryć obiadowych, fioletowa plastikowa miska z pokrojonymi w ćwiartki jabłkami, białe półmiski z kromkami chleba z szynką, szklanki z herbatą i flakon na wino z sokiem pomarańczowym. Dziwny to miszmasz, zwłaszcza że sytuacja jest projektem artystyczno-społecznym. Patrzę i zastanawiam się, ile w tym sztuki, a ile myślenia o innych.
W mediach społecznościowych znajduję informację o tym, że autorka pomysłu Małgorzata Kaczmarek postanowiła zorganizować biesiadę na wzór znanych z literatury towarzyskich spotkań w przestrzeni, która choć jest pewnego rodzaju tyglem spotykających się tu ludzi, to jednak nie sprzyja integracji. Artystka, która pozyskała na to przedsięwzięcie środki finansowe z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, zapragnęła pokazać oblicze polskiej gościnności mogącej połączyć wszystkich ludzi znajdujących się w danej chwili w hali dworca. Jak wiemy z historii sztuki, artyści niejednokrotnie wywracali do góry nogami całe nasze dotychczasowe myślenie o istocie artyzmu, ale tym razem to nijak do tego się ma. Powiem szczerze – jestem zła na autorkę, która za projektem się nachodziła, a efektu nie osiągnęła. Żeby artystycznie zorganizować biesiadę gastronomiczną w entourage’u tak mało przytulnym, jakim jest dworzec PKS w Lublinie, oraz zwrócić na wydarzenie uwagę, trzeba mieć primo – wyobraźnię, secundo – wyczucie estetyki, tertio – pomysł. Siłą pierwszego mocnego wrażenia takiej akcji rzeczywiście powinien być niemal literacki stół z muzykiem grającym np. na wiolonczeli, przytulnymi siedziskami, no i wykwintnym jedzeniem wyglądającym co najmniej jak z XVII-wiecznych holenderskich martwych natur. Tymczasem stół otoczony plastikowymi składanymi krzesłami, z bylejakością w menu i bałaganem siatkowo-prowiantowym na półce obok bardziej przypomina kąt w miejskiej noclegowni niż wydarzenie artystyczne. Powiało pospolitością i brakiem wyczucia estetyki. Nie tak, droga Pani, robi się takie akcje. Albo robimy coś z przytupem, albo zostajemy w domu.
Któregoś razu na lubelskim osiedlu Na Skarpie, pomiędzy sieciowym sklepem spożywczym a szeregiem pawilonów handlowych, został zagospodarowany na wzór pokoju kawałek trawnika – z dywanem, stołem, kanapą i stojącą lampą. Całości dopełniał znajdujący się tu również odkurzacz. Wychodzący z apteki, sklepu warzywniczego i pobliskiej szkoły zostali obdarowani kartkami z wizerunkiem podobnego pokoju, a także dowiedzieli się, że organizator tej „instalacji” (jedna z kulturalnych instytucji Lublina) pragnie zwrócić uwagę mieszkańców osiedla na fakt zaśmiecania przestrzeni publicznej. Trudno powiedzieć, czy poskutkowało to czyjąś refleksją, ale z pewnością pokój na trawniku zwracał na siebie uwagę. Było nieco abstrakcyjnie, zabawnie, intrygująco i sympatycznie. No i dywan miał całkiem ładny wzorek.
Trzeba przyznać, że Lublin posiada jakieś tradycje performance’u, a ze trzy dekady temu niewątpliwym ich popularyzatorem był Jarosław Koziara, obecnie dyżurny dekorator miasta. Pewnego razu Biuro Wystaw Artystycznych, mieszczące się wówczas w budynku dzisiejszej biblioteki wojewódzkiej przy ulicy Narutowicza, zaprosiło na autorski seans z cytryną. Artystyczne zamierzenie polegało na zgromadzeniu w jamie ustnej artysty dużej ilości świeżo wyciśniętego soku z cytryn, wykonaniu przez artystę kilku obrotów wokół własnej osi przy jednoczesnym wypluwaniu na podłogę całej zawartości i tworzeniu tym samym tajemniczego kręgu ze świeżej cytrynowej plwociny. Co J.K. miał na myśli i czego chciał dowieść częściowo zdumionej, częściowo rozbawionej, a częściowo zdegustowanej publiczności, to tylko J.K. sam najlepiej wie, o ile to oczywiście pamięta. No ale to było jeszcze zanim Polska wstąpiła do Unii Europejskiej i cytryny były nie tylko towarem deficytowym, ale i drogim. Co warto wziąć pod uwagę, rozważając artystyczną wartość tej twórczej demonstracji. Natomiast autorce gastronomiczno-towarzyskiego zdarzenia na dworcu PKS teoretycznie powinno było być łatwiej. Ale podobno tam, gdzie jest łatwo, zazwyczaj jest za trudno.
Tekst Grażyna Stankiewicz