O planach repertuarowych, postrzeganiu teatru przez nastolatków, współpracy z wybitnymi polskimi reżyserami teatralnymi, o premierze „Księgi dżungli” oraz o byciu z Lublina z Krzysztofem Rzączyńskim, dyrektorem Teatru im. Ch. H. Andersena w Lublinie, rozmawiają Piotr Nowacki i Magda Gęba, foto Krzysztof Stanek
– Mieszka Pan w Warszawie, zawodowo działa Pan w całej Polsce, ale to w Lublinie ostatnio spędza Pan najwięcej czasu. I wszystko wskazuje na to, że nie zmieni się to przez kolejne trzy lata.
– Rzeczywiście, tak przewiduje kontrakt. Czas niestety szybko biegnie, ale byłoby wspaniale, gdyby większość z tych rzeczy, które sobie zaplanowałem, udało się zrealizować i aby sprostać tak wysoko postawionej poprzeczce. Zarówno artystycznie, jak i w sensie uporządkowania pewnych rzeczy. W każdym teatrze jest to potrzebne.
– Pana pomysł na lubelski Teatr Andersena został uznany przez komisję konkursową za innowacyjny. Jest to rodzaj eksperymentu czy bardziej wynikowa spostrzeżeń na temat tego, jak inni zarządzają tego typu instytucją?
– To jest mój autorski program. Ale też atutem jest, że patrzę na Lublin z perspektywy innego miasta. Pracuję tutaj, natomiast dom mam w Warszawie – jeżdżę tam na weekendy, tam jest moja żona i dzieci, tam często chodzę do teatru. Jeżdżę również na spektakle do Krakowa. Więc mam dosyć szeroką perspektywę, z której obserwuję to, co tutaj się dzieje. Z drugiej strony Lublin jest moim rodzinnym miastem, gdzie mieszkają moi rodzice. To miasto to tak naprawdę moja mała ojczyzna. Czyli w pewnym sensie – „outsider inside”, z czego staram się czerpać jak najwięcej korzyści.
– Na czym dokładnie polega owa innowacyjność w kształtowaniu teatru? Wydawać by się mogło, że w tej kwestii już wszystko zostało powiedziane.
– Dla mnie nie ma podziału na teatr dramatyczny i teatr lalkowy. Taki podział nie służy rozwojowi. Teatr jest po prostu teatrem, dlatego może korzystać z formy lalkarskiej, jak i z żywego planu. W zależności od tego, co chcemy powiedzieć, używamy do tego odpowiednich środków. Wspaniale jest, jeżeli się ma w zespole ludzi i pracownie, które potrafią stworzyć lalki, dając dodatkowe możliwości ekspresyjne i aktorów, którzy potrafią to wcielić w życie. Natomiast najważniejszy jest komunikat, przekaz, to, o czym chcemy opowiadać.
– Jednym z punktów pańskiej koncepcji jest zorganizowanie sceny dla młodzieży.
– W Polsce głównym odbiorcą teatru młodego widza jest dziecko w wieku przedszkolnym i uczeń pierwszych klas szkoły podstawowej. Ale później następuje ogromna luka. Młodzież czuje się już dorosła, a oferta teatru dziecięcego jest dla niej zbyt infantylna. Dla mnie młodzież to bardziej wrażliwi dorośli, z którymi można już rozmawiać na każdy temat, a którzy mają jeszcze taką wrażliwość na „wierzchu skóry”. Więc przy odpowiedniej ofercie teatralnej młodzież jest naprawdę fantastycznym widzem. Tymczasem w Polsce ta oferta jest bardzo ograniczona. W przeciwieństwie na przykład do Niemiec, gdzie już od wielu lat specjalnie dla młodzieży i z młodzieżą wystawia się spektakle.
– Czyli nie ma takiej oferty na polskich scenach teatralnych?
– Od czasu do czasu pojawia się taka propozycja. Na przykład genialnym spektaklem dedykowanym młodzieży jest „Kopciuszek” Anny Smolar wystawiony w Starym Teatrze w Krakowie. To znana bajka, która została opowiedziana na wiele sposobów. Tymczasem udało się przygotować bardzo współczesny spektakl angażujący i młodzież, i dorosłego widza, z ogromną dawką humoru. Łamiący pewne stereotypy, jak na przykład ten, że to Kopciuszek gubi pantofelek. Tu gubi go książę. To jest przykład wyjścia z sensowną, na nowo przemyślaną ofertą w kierunku widza młodego. To samo chciałbym robić w Lublinie. Tak się składa, że jedną z takich propozycji jest „Księga dżungli” w reż. Jakuba Roszkowskiego. Premiera już 10 lutego. Serdecznie zapraszam.
– Po kilku miesiącach działalności ma Pan już na koncie dwa spektakle: „Dziób w dziób” i przygotowywaną właśnie premierę. Co dalej?
– „Dziób w dziób” i „Księga dżungli” to jeszcze plany zaakceptowane przez Karolinę Rozwód, która była tutaj p.o. dyrektora i której półroczna kadencja podziałała pozytywnie na działalność teatru. Mówiąc o planach, mam duże oczekiwania wobec „Arabelli” – adaptacji czeskiej bajki, którą ma wyreżyserować Igor Goszkowski. Wcześniej będziemy mieć Jacka Papisa, który będzie robił „Lekcje niegrzeczności” na podstawie tekstu Marcina Wicha, niedawnego laureata „Paszportów Polityki”. To opowieść o dziewczynce, której grzeczność dochodzi do ekstremum. Ale spotyka kundelka, który pokazuje jej, że można zetknąć się z inną rzeczywistością, a nie tylko bać się, żeby nie przekroczyć jakichś reguł. To jest bardzo fajny tekst o asertywności, o wykraczaniu poza pewne schematy, ale z drugiej strony w pewnym momencie, kiedy ta dziewczynka zaczyna szaleć – przekracza tę granicę i ta niegrzeczność staje się już prawdziwą niegrzecznością. Zarówno „Arabella”, jak i ten tytuł to właśnie kontynuowanie najlepszych tradycji Teatru Andersena w repertuarze dla najmłodszych. Natomiast sam chciałbym wyreżyserować dla dzieci „Dixi” wg Agnieszki Osieckiej oraz dla starszych „Podwójne życie Weroniki” – adaptację filmu Kieślowskiego i Piesiewicza.
– W planach jest także „Hamlet” w reżyserii Magdaleny Szpecht. Pomimo młodego wieku obecnie „hot name” polskiego teatru.
– Magda Szpecht wyreżyserowała m.in. oparty na faktach spektakl „Delfin, który mnie pokochał”, za który otrzymała nagrodę jury na festiwalu w Berlinie. W Andersenie przygotowuje „Hamleta”, ewidentnie nakierowanego zarówno na młodego widza, jak i dorosłego. Jej propozycje są bardzo eksperymentalne, odważne. Mamy ogromne oczekiwania wobec tego spektaklu – to będzie coś zupełnie nowego na gruncie Teatru Andersena. Ale pamiętajmy, że nasz teatr już wcześniej wyłamywał się z konwencjonalnego myślenia o teatrze dziecięcym. Między innymi wystawione u nas „Wesele” Wyspiańskiego w reżyserii Kuby Roszkowskiego to nie tylko świetne przedstawienie, ale również dowód na to, że mamy wspaniały zespół pracujących tu artystów, który zasługuje na repertuar bardziej złożony.
– No właśnie. Tego typu projekty artystyczne zależą przede wszystkim od ludzi. Ma Pan liczne doświadczenia dotyczące pracy na planach zarówno teatralnych, jak i filmowych.
– Jestem pod dużym wrażeniem zespołu artystycznego teatru Andersena – ich talentu, ale również ich świeżości, otwartości i atywności. Oni cały czas trzymają rękę na pulsie i ja to lubię. Trzeba dyskutować, wspierać się w różnych pomysłach, żeby wypracować najlepszą formułę. Jednym słowem: ten zespół zasługuje na bardzo zróżnicowany repertuar. Przy czym priorytetem w tym teatrze będą zawsze dzieci. Bo to, o czym teraz mówię, to jest pewnego rodzaju korekta, niewielkie, choć istotne przeformułowanie, wyjście naprzeciw niszy, czyli zaproponowanie repertuaru, który docierałby do odbiorców od 13 lat w górę.
– Na ile już teraz propozycja Teatru Andersena jest interesująca dla odbiorcy spoza Lublina?
– W Lublinie w ogóle sporo się dzieje. Dzięki temu możemy brać udział w wydarzeniach artystycznych, które np. nie pojawiają się w Warszawie, co już jest wyróżnikiem. Więc już teraz przyjeżdża odbiorca spoza Lublina. Ale przed nami uruchomienie szybkiego połączenia kolejowego i ekspresówki, a w planach jest jeszcze powstanie Via Carpatia. W perspektywie dziesiątek lat to dla Lublina ogromna szansa, która zmieni pozycję geograficzną miasta w skali kraju. Właśnie poprzez komunikację i przez bliskość Warszawy, Krakowa, ale i Rzeszowa, który staje się coraz silniejszym ośrodkiem kulturalnym.
– Grozi nam wzmożenie turystyki teatralnej? Jeszcze jakiś czas temu na spektakle teatralne jeździło się właśnie do Warszawy lub Krakowa. A dziś?
– Od dawna Lublin nie ma z tym problemu. Dotyczy to również naszego teatru. Na naszą pierwszą premierę „Dziób w dziób” większość moich znajomych z innych miast, których zaprosiłem, po prostu wsiadło w samochód i przyjechało. Więc to nie jest już jakiś problem czy psychologiczna bariera. Chciałbym, aby Teatr Andersena silnie zaistniał nie tylko tutaj, ale na mapie całej Polski. Próbujemy również nawiązać współpracę na zasadach koprodukcji z Teatrem Rozmaitości i Teatrem Nowym. „Po sąsiedzku”: myślimy o koprodukcjach z Centrum Spotkania Kultur, gdzie mamy obecnie swoją siedzibę. Wspólnie chcemy zrealizować spektakl familijny przeznaczony na dużą scenę. Skazani jesteśmy na to, żeby tutaj być, ale ja o tym nie myślę jak o „skazaniu” właśnie. Czasami małżeństwa narzucane z góry bywają lepsze niż te, które naturalnie się dobierają.
– Plac Teatralny 1 to wasz tymczasowy adres. Jakie są szanse, aby przenieść się do dawnego Domu Kultury Kolejarza przy ul. Kunickiego, który został teatrowi obiecany na docelową siedzibę?
– Takie są plany, poza tym, że jest to niezła lokalizacja dla nowoczesnego, niewielkiego, ale spełniającego bardzo różne funkcje teatru. Liczyłem na to, że budowa ruszy jeszcze za mojej kadencji. Prezydent Lublina ma dobrą wolę, natomiast brakuje pieniędzy. Jeszcze kilka lat temu można było pozyskać większe środki z UE. Niestety, obecnie dotacje są mniejsze i trzeba mieć większy wkład własny. Będziemy jednak jako zespół robili wszystko, co w naszej mocy, żeby budowa nowego teatru dla Andersena stała się faktem. Lublin jest jedynym bodaj miastem wojewódzkim, w którym teatr dla dzieci i młodzieży nie ma swojej stałej siedziby. Dlatego jestem przekonany, że jeśli pojawi się realna perspektywa finansowa, za dobrą wolą włodarzy miasta pójdą konkretne działania.
– Biogram Krzysztofa Rzączyńskiego jest zdominowany przez liczne produkcje filmowe, których w większości jest autorem. Głównie są to filmy dokumentalne. Jak praca nad filmem przekłada się na zarządzanie teatrem?
– Praca dyrektora teatru to jak codzienność planu filmowego. Potrzeba podzielności uwagi, naturalne jest gaszenie przeróżnych bieżących „pożarów”, wskazane myślenie o cztery kroki do przodu i odporność psychiczna na błędy, których nie sposób uniknąć. Nie należy ich też analizować zbyt długo, ale przede wszystkim znajdować rozwiązania. Nadal jestem reżyserem, nie zmieniłem swojego zawodu. Tylko że jako reżyser jestem oddelegowany do robienia czegoś, co chcę zrobić najsensowniej jak potrafię. Z drugiej strony kontynuuję swoje projekty filmowe. Jako dyrektor naczelny i artystyczny teatru, który sensownie myśli o tej instytucji, nie chcę sobie pozwolić na to, żeby być tylko administratorem, bo wtedy stracę łączność ze sztuką.
– Kultura zawsze ma pod górkę. To jest takie zło konieczne, które wynika z ustawy, że określone instytucje samorządowe muszą spełniać tę rolę. Czy teatr jako przedsiębiorstwo przynosi zyski i czy jest w stanie funkcjonować na obecnym rynku?
– Teatr typowo komercyjny, nastawiony na farsę czy musical, może przynosić dochody. Natomiast teatr artystyczny, teatr poszukujący – nigdy nie będzie dochodowy. Oczywiście on generuje nowe miejsca pracy oraz zainteresowanie ludzi kulturą. On wyzwala w nas myślenie, bunt, rozwój osobisty. Poza tym w bardzo szerokim pojęciu każdy teatr dofinansowany ze środków publicznych sprzyja rozwojowi ekonomicznemu, więc w najszerszym takim rozumieniu teatr jest dochodowy. Jednak wystawiając np. sztukę Becketa, Szekspira czy Gombrowicza – nie jesteśmy w stanie z biletów sfinansować takich przedsięwzięć. W związku z tym bieżąca działalność teatru musi być dofinansowana ze środków publicznych i to nie są stracone pieniądze.
– A co z dominacją świata wirtualnego w życiu najmłodszych? Czy to nie jest powód mniejszej ilości widzów w teatrach?
– Wręcz przeciwnie. Podczas badań przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii okazało się, że wzrost frekwencji w teatrach ma związek właśnie z odreagowaniem świata wirtualnego. Dlatego warto dać szansę młodym ludziom, aby zechcieli się zderzyć z teatrem. Ale na zasadzie eksperymentu z wieloma bodźcami, np. uczestnictwem w wydarzeniu, wprowadzeniu widza w przeżycie niezastąpione innymi mediami. Na przykład propozycja Roszkowskiego w „Księdze dżungli” poniekąd realizuje to poprzez ustawienie widowni – akcja dzieje się w środku, widownia jest z dwóch stron. To sprzyja uczestnictwu, temu, że idziesz do teatru i żaden iPhone czy tablet tego nie odwzoruje. Być może technologia VR, w której obraz dociera do nas po założeniu okularów, dzięki czemu znajdujemy się w innym świecie, a kreowana rzeczywistość podobna jest do tej teatralnej – zbliża się do przeżycia teatralnego. To jest rodzaj eksperymentu, który teatrowi nie zaszkodzi, a prawdopodobnie będzie przez teatr w większym stopniu wykorzystywane.
– Pochodzi Pan z Lublina, co skłoniło Pana do wyjazdu stąd?
– Nigdy z Lublinem nie zerwałem więzi, ale też trzeba gdzieś na zewnątrz zdobywać doświadczenie. Studiowałem dziennikarstwo na UW oraz równolegle Wiedzę o Teatrze w Akademii Teatralnej. Potem pojawił się film dokumentalny i różne działania teatralne, czego efektem było studiowanie w Szkole Filmowej w Łodzi. Przez ponad rok byłem też na wymianie studenckiej w Northern Film School w Anglii. Jeżeli nadarzają się możliwości, żeby pozyskiwać nowe doświadczenia, to zawsze z nich korzystam. Czesław Miłosz mówił: „Moją małą ojczyzną jest polszczyzna”. Zgadzam się z tym, że polszczyzna jest bagażem kulturowym. Więc w takim myśleniu również Lublin zawsze będzie częścią mnie, zwłaszcza że moi dziadkowie i pradziadkowie stąd pochodzili.
Biogram:
Krzysztof Rzączyński, rocznik 1972 . Reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Absolwent lubelskiego Staszica, Uniwersytetu Warszawskiego i słynnej łódzkiej filmówki. Biegłą znajomość angielskiego po części zawdzięcza dwóm semestrom spędzonym na brytyjskim uniwersytecie w Leeds. Żeglarz. Na każdym kroku podkreśla, że kiedy robi się to, co się kocha – to tak, jakby nigdy się nie pracowało. Żona – aktorka teatralna i filmowa, obecnie gra w Teatrze Żydowskim. Mają dwie córki: Hanię (13 lat) i Zosię (7).