fbpx

Po prostu Marek…

11 lutego 2016
Komentarze wyłączone
1 722 Wyświetleń

Kiedy wróciłem z Anglii w 1967 roku, przywiozłem znad Tamizy dużą torbę pełną singli. W niej różności z „All You Need Is Love” Beatlesów, „Hey Joe” Hendrixa po „Whiter Shade of Pale” Procol Harum. Było tego z 300 sztuk. Ktoś mi powiedział, że w Radiu Lublin płacą za ich przegranie, co dla studenta ze skromnym stypendium znaczyło bardzo wiele. Udałem się do rozgłośni, ale ówczesny szef redakcji muzycznej był zupełnie niezainteresowany kolekcją, zbywając mnie krótkim „my to wszystko mamy…”. Zanim opuściłem hol radia, zauważyłem przy stoliku bardzo popularną w tamtym czasie piosenkarkę – KATARZYNĘ SOBCZYK, chyba najbardziej znaną nam, rodakom z „Małego księcia”. Siedziała w towarzystwie faceta w okularach, który w późniejszym moim życiu znaczył aż za wiele; setki nagranych i prowadzonych na żywo audycji, potajemnie rejestrowanych nagrań, przyjacielskich porad i ostrzeżeń, długich rozmów i niekiedy bardzo osobistych zwierzeń, zwłaszcza kiedy w naszych sercach gościły damy. Miał wyjątkowo dobry, wyostrzony gust, wyławiał najpiękniejsze. W firmie znano Go ze spokoju i wysokiej kultury, dlatego tak wielu lgnęło do Marka Chołdzyńskiego, chciało Go mieć na programie i przy zgrywaniu audycji, zwłaszcza reportaży. A był li tylko zwykłym realizatorem dźwięku z uposażeniem – oby do pierwszego wystarczyło. Wcześniej, będąc jak On realizatorem w akademickim radiu przy Langiewicza, słyszałem o Marku dużo dobrego od muzyków, zwłaszcza z zespołów MINSTRELE i BEZIMIENNI oraz od MICHAJA BURANO i MICHAŁA HOCHMANA. Miał już nawet na koncie nagrania z TRUBADURAMI, oczywiście w składzie z młodziutkim KRZYSZTOFEM KRAWCZYKIEM. Poznaliśmy się bliżej podczas nagrywania programu „Radio Młodych”, który oprawiałem z doskoku muzycznie. I zadałem mu pytanie, czy zaryzykowałby sesję z rockowym bandem o nazwie BUDKA SUFLERA. Akurat w tym czasie poznałem chłopaków w studenckim klubie „Azory”, wówczas uczniów Liceum Staszica. Nie widział takiej szansy na początku, toteż Budka pierwszych nagrań dokonała w radiu akademickim. Ale kiedy dostałem kawałek etatu przy Obrońców Pokoju, zaryzykowaliśmy po nocy taką sesję, której efektem było pierwsze jakby profesjonalne nagranie – „BLUES GEORGE’a MAXWELL’a”. Niewiele zwojowało, ale zapoczątkowało nasze tajemne małżeństwo w tych „lewych” robótkach po nocy, w dużej tajemnicy przed szefostwem. Z tamtego czasu warto wspomnieć nagrania laureatki Festiwalu Wokalistów Jazzowych w Lublinie. Pamiętam, jak wszedłem do reżyserki z bardzo prymitywnym sprzętem, i w pewnym momencie padło z Marka ust nazwisko pewnej artystki zza oceanu – „posłuchaj, jak Ella Fitzgerald…”, wymienił je, mówiąc o rejestrowanej tuż po festiwalowym werdykcie Grupie Bluesowej „STODOŁA”, której solistką była EWA BEM. Potem pojawił się WITEK PASZT, „zakręcony” na punkcie Leonarda Cohena – i pomyśleć, że po latach stał się z Ryśkiem Rynkowskim, z zupełnie innym repertuarem, pierwszoplanową postacią VOX-u.

Wracając do codziennej, etatowej pracy Marka. W mojej karierze rozpoczęła się przygoda z Programem Trzecim. Najpierw były to audycje z nowościami, co tydzień pojawiało się półgodzinne show pod nazwą „PIERWSZE OBROTY”. Zdobyło sobie tak duże uznanie, że zaproponowano mi dwa inne cykle („W CIENIU PRZEBOJU” oraz sylwetki różnych wykonawców). Zazwyczaj nagrywałem programy z Markiem, gwarantującym mi pełne zawodowstwo. Po prostu był „naj, naj” pośród realizatorów Radia Lublin. Mało tego, „ingerował” – jak trzeba było, doradzał zmiany w wygłaszanych komentarzach przed mikrofonem, dbał o szczegóły i poziom w realizacji. To płynęło potem z anteny. Najważniejsze, był muzyczny, słyszał, czego często nie można powiedzieć o wielu realizatorach zza stołów mikserskich. Wspominam o tym, bo zdarzyły nam się dwie „wpadki”, po drugiej na długie lata straciłem pracę w Redakcji Muzycznej, wręcz zabroniono mi grania muzyki i komentowania jej. Jednocześnie zakomunikowano szefowi muzycznemu „Trójki”, iż zerwano ze mną umowę. Zasmucony Marek pierwszy przekazał mi tę wiadomości po przekroczeniu progu rozgłośni. Wydusił z siebie na powitanie tylko – NABROILIŚMY. Raczej ja, nie On – najpierw poszło o BLACK SABBATH. Zespół skojarzono, a debiutował wówczas na polskiej antenie – ze zwalczanym,  rozpowszechniającym się ruchem rockowych satanistów. Grupa z Birmingham akurat nic nie miała z tym wspólnego, wystarczyło pojawienie się tylko samej nazwy w radiowym powietrzu, bo utwór nie wydawał się kontrowersyjny, mowa o „THE WIZARD” z debiutanckiej płyty. Zawieszono mi program, natomiast lokalnie kompletnie „wyciszono”, zwłaszcza po śmierci Hendrixa. Nagraliśmy z Markiem pożegnalną audycję. Mój płomienny tekst o tym wspaniałym gitarzyście mocno okroił szef, cenzura zrobiła swoje i właściwie pozostały gołe zapowiedzi samych utworów. Zaryzykowałem, nie uwzględniłem poprawek, poszło, zakablowali i koniec. Mieli jakieś pretensje do Marka, że nie skontrolował zapisów i skreśleń w tekście. Nie miał szans, bo go na nowo przepisałem. Przez długie lata nic razem nie zrobiliśmy, pierwszy skład Budki przesłał też istnieć. Na początku 1974 roku zaproponowano mi powrót, redakcja muzyczna przeżywała ogromny kryzys. Delikatnie, z podpowiedzi Marka, poprosiłem o zgodę na prowadzenie nagrań muzycznych w studiu. Niby nie było zgody, ale zastępca szefa półgębkiem dodał, rób to w nocy, najlepiej w niedzielę. Wymyśliliśmy nawet program pod tę działalność –„NA LUBELSKIEJ PIĘCIOLINII”. I na pierwszy ogień poszła nowa BUDKA SUFLERA. Właśnie z niedzieli na poniedziałek, początek lutego ’74, nagraliśmy „SEN O DOLINIE”, a potem następne utwory. Tak naprawdę to MAREK CHOŁDZYŃSKI rozpędził tę karierę. Grosza za to nie otrzymał, żadnej w postaci dyplomu pamiątki na ścianę rodzinnego, skromnego mieszkanka. Gorzej, na początku nawet mi zakazano grania zespołu w Radiu Lublin, debiutował najpierw w Rozgłośni Harcerskiej i zaraz potem w „Trójce”. Stał się „ulubionym” tematem  zebrań partyjnych podstawowej organizacji. A jednak los nam sprzyjał, szczególnie Markowi, posypały się nagraniowe propozycje. Lista jest długa, wymienię choćby tylko HAGAW z Andrzejem Rosiewiczem, SAMYCH SWOICH z Hanną Banaszak, MARKA GRECHUTĘ, SIEKIERĘ, BAJM, wreszcie PERFECT z którym gościnnie nagrywała u nas BASIA TRZETRZELEWSKA. Po latach, kiedy już Marek odszedł z rozgłośni (koniec lat 80.), namówiłem Tomka Zeliszewskiego na wydanie niemal Jego autorskiej płyty –„UNDERGROUND”. Wyprodukowano ją w Stanach w małym nakładzie, toteż stała się kolekcjonerskim rarytasem. Osobiście dokonałem wyboru skrzętnie gromadzonych utworów, niemal w podziemiu, z pierwszą wersją rockowego szlagieru „CIEŃ WIELKIEJ GÓRY”, który zrodziła śmierć w Himalajach naszego radiowego kolegi ZBYSZKA STEPKA. W Radiu Lublin są dwa studia, w których Marek spędził pół życia; kameralne im. wspomnianego radiowego himalaisty i to duże, bezimienne… – chciałbym im. MARKA CHOŁDZYŃSKIEGO. Tak bym bardzo chciał, bo to Mu się zwyczajnie należy. W tym wspomnieniu jest więcej – przepraszam – o mnie niż o Marku. Tak to jest, kiedy przyszło pisać żyjącemu, bo Marka już nie ma wśród nas. Grają Mu od przed świąt nasze ulubione „OVER THE RAINBOW”. Przykro mi było, że na cmentarzu przy Lipowej nie było ani jednego muzyka. Tylko Krzysiek Cugowski zadzwonił do żony Marka, że przeprasza, ale będzie w tym czasie poza Lublinem, pamiętał…

Tekst Jerzy Janiszewski

Foto archiwum

Komenatrze zostały zablokowane