Dawno, dawno temu w odległej galaktyce, no dobra, tak naprawdę w roku 2013 w Lublinie, powstało moje pierwsze wnętrzarskie zdjęcie, którym chciałam się podzielić z całym światem. Zaczynałam dopiero swoją przygodę z Instagramem, uzbrojona w telefon z aparatem odpowiednim dla tamtej epoki, myślałam, że zawojuję świat. Ani jakość zdjęć (albo i jej brak), ani brak aprobaty u internautów nie zniechęciły mnie do tego, by kontynuować swoją wnętrzarską przygodę.
Byłam świeżo po wprowadzonych w moim mieszkaniu zmianach i w końcu pozbyłam się największej wnętrzarskiej wpadki. Mebli w kolorze wenge. Urządzanie mieszkania zaczęłam w 2012nroku i nie było to łatwe zadanie, bo jedyny styl, na jaki mogłam sobie wtedy pozwolić, to ten oferowany przez lubelskie salony meblowe, a główny trend, jaki wówczas panował, to meble we wspomnianym kolorze. Płyty wiórowe oklejone ciemnym fornirem lub laminatem wengepodobnym tworzyły toporne, ciężkie konstrukcje. Nieczęsto można było spotkać meble z prawdziwego drewna wenge, bo ten tropikalny surowiec o ciemnej barwie i deseniu przypominającym upierzenie kuropatwy był drogi, a fornir i laminat z mniejszym lub większym powodzeniem go zastępowały. Pamiętam ten czas, że gdzie człowiek nie poszedł, tam wszystko ociekało ciemnoczekoladowym przepychem z płyty meblowej.
Niestety, mimo że już wtedy moje serce skradła laminowana biel, ugięłam się pod naciskiem rodziny i przyjaciół, skazując się na życie w fabryce czekolady. Gorzkiej czekolady. Wszystkie pomieszczenia zlewały się w jedną całość, tworząc coś na kształt czekoladowej fontanny. Nie wiem, jak to się stało, bo jedyny brąz, jaki akceptuję do dziś, to ten przywieziony na skórze z egzotycznych wakacji. Wracając do pamiętnego 2013 roku i wspomnianego na początku zdjęcia, to jedynym dowodem popełnionych w 2012 roku dekoratorskich zbrodni jest uwieczniona na owej fotografii przecudnej urody brązowa! tapeta w różowe kwiaty. Po zestawie meblowym nie ma już śladu, a na tle miękkiego winylu stoi biała drewniana konsola (pamiątka po babci) i biała szafa z warszawskiej Ikei.
Biały to był kolor! Biały to było złoto! „Biały to idealne tło”, pomyślałam. Zaczęłam meble traktować jak płótno, które kolorowałam dodatkami. Nie rozmieniałam się na drobne, od razu zaczęłam używać mocnych, soczystych kolorów. To był strzał w 10. Kolory dały wnętrzom nowe życie, właściwie ożywiły je. Wracałam już nie do fabryki czekolady czy krainy lodu, wracałam do wesołego miasteczka! W takim domu chciało się jeszcze bardziej mieszkać. To był mój cyrk i moje małpy. A nie, małp jeszcze wtedy nie było. O małpach opowiem kiedy indziej. I tak oto małymi kroczkami, kolor po kolorze, zaczęłam urządzać dom sercem.
Stopniowo odkrywałam swoje zamiłowanie do eklektyzmu, zaczęłam poznawać wnętrzarskie przodowniczki Instagramu i całkowicie wkręciłam się w ten świat. W ciągu tych prawie 8 lat nabrałam większej odwagi do eksperymentowania, wyobraźnia przestała mnie ograniczać, a po gorzkiej czekoladzie pozostał jedynie smak.
Tekst i foto Magdalena Krut