Tekst Marzena Boćwińska
Miałam pewne profetyczne przeczucia i ta wizja (ku mojemu przerażeniu) nabrała rzeczywistych kształtów. Czyżbym uwierzyła w kolejny koniec świata? Odkąd przespałam ten, który miał się wydarzyć w pewien lipcowy poranek, przestałam ufać apokaliptycznym przepowiedniom. Jednak 4 maja Twitter ujawnił to, czego obawiałam się od dłuższego czasu. Pod tą datą kryje się Dzień Mówienia Prawdy. Nie jest to żadne święto, którego odsłona następuje przy wyrwaniu kartki z kalendarza, ale #hashtag – dla niewtajemniczonych, do których i ja należę, to fraza lub słowo poprzedzone symbolem „#”. Dzięki niemu łatwo zlokalizować w internecie dyskusję na wybrany temat. Wystarczy „klik” i znak ten przenosi nas do wszystkich wpisów, w których użyto danego hasła. Pokolenie tzw. digital natives, czyli „sieciowych tubylców”, posiadło tę tajemną moc lokalizowania dyskusji na dany temat. Dla nas, dinozaurów, może brzmieć to cokolwiek skomplikowanie, ale dla naszych dzieci jest to chleb powszedni. Jedna z amerykańskich badaczek twierdzi, że „rodzice nie do końca rozumieją, czym jest internet dla nastolatków, demonizują i moralizują. Chcą w ten sposób chronić dzieci przed nieznanym. A nieznanego zawsze się boimy. Może czas więc poznać swego „wroga” i zajrzeć na Facebooka?”. Zajrzałam więc do sieci i to, co zobaczyłam, nie napawa mnie optymizmem. Oto próbka moich poszukiwań. Jedna z nastolatek pisze: „Chciałabym mieć na TT przyjaciółkę, której bym mogła wszystko powiedzieć”, druga zaś dodaje: „uwielbiam wchodzić na twitera, tu prawie każdy jest miły, zawsze można z kimś popisać i czasem nawet liczyć na pomoc”. Dalej nie jest lepiej: „na zewnątrz jestem twarda, ale wewnątrz dużo rzeczy mnie tak boli,
że niektórzy byliby przerażeni, gdyby wiedzieli” i wreszcie „tak serio to wszystko ukrywam przed realem”. Spełnił się więc zły sen Martina Heideggera: „Technika pokonała wszystkie oddalenia, jednak nie uprzystępniła żadnej bliskości”. Obecnie zaciera się granica pomiędzy światem wirtualnym a realnym. Nie mówię jednak o „pomieszaniu rzeczywistości”. Nie twierdzę też, że młodzież, tkwiąc z nosem w smartfonie, nie wie, co tak naprawdę dzieje się wokół. Ale nie jestem pewna, czy dzieci zdają sobie z tego sprawę, że odzierają się z anonimowości. Czy wykrzyczenie bólu, ekshibicjonizm emocjonalny, wyrażenie zagubienia i niepewności siebie nie wystawia ich na żer wirtualnych hien? Nie należę do przeciwników Internetu. Sama jestem jego użytkownikiem, zachęcam innych do wykorzystywania tego narzędzia, ale mam świadomość wszelkich niebezpieczeństw, jakie za sobą niesie. Nic nie zastąpi kontaktu z drugim człowiekiem, ale tym osobistym, czasem intymnym (to o bliskości dusz, a nie ciał). Dla uzupełnienia tych „przemyśleń” sięgnęłam też do komentarzy. Jeden z nich jest niezwykle czytelny: „Jak widać, wynalazki takie jak Twitter, Facebook (wbrew temu, co obiecują) wcale nie przybliżają ludzi do siebie i nie czynią ich szczęśliwszymi, i o dziwo – wcale nie łamią barier w międzyludzkiej komunikacji. Jedno, co robią, to na pewno ją spłycają”. Czy zatem sprawa jest beznadziejna? Nie do końca. Paweł Tkaczyk, ceniony ekspert zajmujący się portalami społecznościowymi, twierdzi, że na social media trzeba mieć swego rodzaju „prawo jazdy”. Trzeba wiedzieć, jak się go używa. I nie chodzi tu o stałą kontrolę prywatności nastolatka w imię jego bezpieczeństwa, rodzicielską inwigilację czatów, zaglądanie przez ramię lub szlaban na komputer i zabieranie telefonu komórkowego. Rzecz w edukacji, która ma do odegrania kolosalna rolę, ale też w rozumnym stosunku rodziców do nowoczesnych technologii. Nikt i nic nie zatrzyma ich rozwoju. Dorośli powinni uczyć prawidłowych relacji międzyludzkich, wiary w drugiego człowieka i konieczności mówienia prawdy, która jest cnotą polegającą na tym, „by okazywać się prawdziwym w swoich czynach, by mówić prawdę w swoich słowach, wystrzegając się dwulicowości, udawania i obłudy”.