To była w ubiegłym roku niewątpliwie elektryzująca fanów rocka wiadomość, BLACK SABBATH udało się zakontraktować na jeden koncert w Polsce, konkretnie w Krakowie. Bilety wyprzedano w przysłowiową minutę. Znam kogoś, kto wykosztował się bardzo, płacąc „konikowi” 2500 zł. Nie przypuszczałem, że jeszcze raz nas odwiedzą „chłopcy” z bliskiego mi miasta, w którym pomieszkiwałem trochę. Cóż, tylko pozazdrościć krakusom, będą ich mieli w sobotni, lipcowy wieczór przyszłego roku w dzielnicy Czyżyny, i to z błogosławieństwem Stanisława Lema. Było nie było, ktoś kiedyś nawet napisał o Black Sabbath – KOSMICI CIĘŻKIEGO ROCKA. Historia zespołu jest zapewne w szczegółach znana każdemu niemal fanowi rockowego METALU, ale jej początki nie tak, jak mnie osobiście. Przypadek, że wakacje 1967 roku spędziłem w BIRMINGHAM. To był niezwykły czas dla brytyjskiej sceny muzycznej i ogólnie dla muzyki rozrywkowej. I choć „Sierżant” Beatlesów stał się najważniejszą płytą sezonu, a radio bez opamiętania katowało „San Francisco” Scotta, najwięcej działo się właśnie TU. Nie w Liverpoolu, nie w Londynie, ale właśnie w Birmingham; Spencer Davis Group z młodziutkim Stevie Winwoodem, The Mobe, The Moody Blues w swojej drugiej odsłonie, gdzieś tam w planach ELO i chałturzący w klubach Robert Plant z Band of Joy. Zaliczyłem wiele miejsc, często podłych i przy fatalnym nagłośnieniu, zawsze zwabiony intrygującym graniem; choćby country czy akustycznych ballad. Nie przesadzę, ale chyba w mieście grało z tysiąc zespołów, szczególnie wiele grup uprawiało bluesa, który najbardziej mnie interesował. Miejscowy Polak, Marcin (niestety, nie żyje), towarzyszył mi w tych miejskich klubowych wyprawach. Znał wielu muzyków, pomagał często rozstawiać sprzęt na scenie, a i dokarmiał przyjaciół kanapkami z pobliskiego baru. To on zwrócił moją uwagę na dwóch młodych gitarzystów, Davida Clempsona i Tony’ego Iommiego, zwłaszcza na przyszłego lidera BLACK SABBATH. Momentalnie stał mi się On bliski, bo grał jak HENDRIX. Ot, mańkut, gitara w jego ramionach wyglądała dziwacznie, pokrętła zasłaniał ręką, bo miał je u góry. Potem dowiedziałem się, że zwyczajnie nie miał okazji trafienia instrumentu dla leworęcznego gitarzysty. Ale nie to było istotne, przyjaciel zwrócił mi uwagę na dwa jego palce. Po wypadku w fabryce, gdzie za młodu pracował, stracił opuszki. W miejscowym szpitalu dorobiono mu je – po wielu próbach – sztuczne z żywicy, przedtem przeżył gehennę, nawet zaprzestał grania, myśląc o roli perkusisty. Co ciekawe, na samym początku swoich zainteresowań marzył o graniu na bębnach. Nieżyjący gitarzysta Budki Suflera – Andrzej Ziółkowski (kochany przeze mnie wyjątkowo), powiedział mi kiedyś „bardzo zawsze chciałem być perkusistą…”. Mało kto wie, że Iommiego „uratował” sam Django Reinhardt, powrócił ostatecznie do gitary, katując się płytami Francuza. Nie znam drugiego gitarzysty, który dotykając strun, aż tyle wycierpiał. To jego kalectwo decydowało o obniżeniu wydobywanego z gitary dźwięku, który tak bardzo zaważył na brzmieniu przyszłych EARTH, za chwilę przemianowanych na BLACK SABBATH. A dowiedziałem się o tym z korespondencji Marcina przy okazji przesyłki, jeszcze cieplutkiej, spod prasy, pierwszej płyty zespołu, nawet bez nalepki progresywnego oddziału wytwórni Philips – Vertigo, który właśnie debiutował na rockowym rynku. Boże, gdyby ją mieć dzisiaj… – i to w dobie powrotu do łask winyli. Podobna sytuacja przydarzyła mi się potem z „Laylą”. Tam, w Birmingham, Iommiego poznałem w zespole o nazwie THE REST, na perkusji grał z nim (śpiewał nawet) Bill Ward, niepoprawny alkoholik, jak jego zresztą odpowiednik w Led Zeppelin – John Bonham. Warto wiedzieć, że często drużynę Page’a uważa się za ojców heavy, zwłaszcza w Stanach, my tu w Europie wiemy lepiej. Szczególnie że połowa Zeppów to ludzie z Birmingham (West Brom). Wreszcie – dlaczego zaczynali od LUBLINA. Bo to z anteny Radia Lublin po raz pierwszy popłynęła ich muzyka, konkretnie drugi utwór z płyty – „THE WIZARD”. W komentarzu nawet napisałem dla prowadzącego (nie wolno mi było wówczas występować przed mikrofonem), że cały album nagrano w 24 godziny, pełną setkę (Iommi chyba coś tam dogrywał unisono, OZZI, jak Cugowski na początku kariery, bez poprawek ). À propos, Ozzy Osbourne był pod wielkim wpływem Beatlesów, zwłaszcza Lennona, stąd w jego repertuarze na początku kariery liverpoolskie śpiewanki. Miałem wówczas w „Trójce” program – „Pierwsze obroty”. Grało się w nim przedpremierowe płyty. Awanturę, z groźbą nawet zdjęcia audycji, wywołała nazwa zespołu – BLACK SABBATH. Redaktor Korman, ówczesny szef muzyczny, powiedział mi w rozmowie telefonicznej, że nie życzy sobie w programie SATANISTÓW. Na nic się zdało tłumaczenie, że kolega redaktor pomylił sobie Black Sabbath z grupą BLACK WIDOW, rzeczywiście obnoszącą się z gloryfikowaniem szatana, buszującą często w pobliżu cmentarzy. Na zdjęciu trzymam album kwartetu, jeden z tych kultowych obok np. dwójki Led Zeppelin „Deep Purple in Rock” czy „In the Court of the Crimson King”, ale tylko przy nim pozwalam sobie na znak – dwa wyprostowane palce, mały i wskazujący…
Tekst Jerzy Janiszewski
Foto Marek Podsiadło