Lato w Polsce na pewno nie jest nudne. A to zabawi nas pyton grasujący nad Wisłą, a to Obcy wpadną na ten ziemski padół i w czynie społecznym popracują w polu, celebrytka naocznie uzasadni na plaży swoją celebryckość, a amerykańscy naukowcy wleją w nasze serca nadzieję, że zjadanie na czczo pęczka posiekanego koperku to cud antidotum na pożerane kilogramami gofry i lody. A właściwie na to, co się w wyniku ich pożarcia odkłada tu i ówdzie. Jest jednak taki letni lejtmotyw, który, odkąd pamiętam (rok 1982, wyjazd bladym świtem Warszawą 223, z bratem na tylnym siedzeniu pod pierzyną, mama próbuje złapać falę na małym tranzystorowym radyjku na baterię, kierunek Dziwnów, podróż zdaje mi się trwać wieczność), stanowi refren, więcej, rytm każdego lata w Polsce. To ona, jak cesarzowa, władczyni absolutna, decyduje, kto będzie wygranym, a kto przegra lato z kretesem, kto będzie królem plaży, a kto waletem chińczyka, bierek i warcabów. Kto zbankrutuje na atrakcjach zabijających dziecięcą nudę, a kto w spokoju konta przetrwa wakacyjne wojaże. Pogoda. Ratuje w chwilach niezręcznej konwersacyjnej ciszy, buduje solidarność niezależnie od poglądów politycznych, statusu majątkowego, religii; jest powodem euforii i depresji, kryzysów małżeńskich i jakże potrzebnego obecnie wzrostu demograficznego. Niektórzy uciekają przed nią na południe, szukając rozwiązań pewnych jak sycylijska sierpniowa spiekota. Odchodzą od pokerowego stolika, na którym trzeba postawić wszystko na jeden termin. Ileż tracą! Lądują w gnuśnej, przewidywalnej, a przez to nudnej jak diabli stabilizacji, pozbawionej smaku zwycięstwa okraszonego okrzykiem: ale mieliśmy pogodę! Ten felieton ma być o winie i choć na razie na to nie wygląda, to jest tak w istocie. Rozumowanie ma tu kierunek następujący. Lato to wino białe. Synonim świetnej bieli to chablis. Chablis walczy od zawsze i jak nikt gdzie indziej z chimeryczną jak stara panna pogodą. Jest to zarazem ważny powód jego niezwykłości. Zupełnie jak lato w Polsce. Chciałoby się dopisać: co było do udowodnienia. A teraz rozwinięcie. Czy wiecie Państwo, czym był rok 2016 dla Chablis? Prawdziwym końcem świata. Najpierw był kwiecień i przymrozek, który dotknął 1000 hektarów upraw w apelacji, potem maj, zresztą w piątek trzynastego, i potężny grad, który zniszczył ponad 400 ha. W czerwcu plaga trzecia – padało tak, że wyczerpał się sześciomiesięczny limit wody. Zupełnie jakby Najwyższy chciał się wykręcić ze starej umowy z Noem. Potem jednak przełożył wajchę i w sierpniu przygrzało, aż grona zaczęły smażyć się na krzakach. Bo Chablis to apelacja, w której producenci muszą wykazywać się stalowymi nerwami, zwłaszcza wiosną, kiedy uprawy bywają niszczone przez niskie temperatury. To tutaj do perfekcji opanowano metody zapobiegania przymrozkom – opryski wodą, która lodem pokrywa młode pędy i stanowi dla nich na pierwszy rzut oka dość paradoksalną ochronę, oraz piecyki olejowe, które widowiskowo rozstawione pośród krzewów podnoszą nieco temperaturę całej winnicy. Efekt zniczy na polskich cmentarzach w dniu Wszystkich Świętych. Pogoda na krawędzi, w synergii z niezwykłym wapiennym siedliskiem (słynny wapień kimmeridge) daje wina krystalicznie czyste, sprężyste, energetyczne, mineralne, długie. Jeśli umiejętnie dotknąć je beczką, stają się prawdziwie pomnikową egzemplifikacją białego wina totalnego. Na koniec. Ten 2016, armagedon, co do jakości nie był wcale taki zły. Produkcja spadła o ponad połowę, ale Chablis zachowało tożsamość i charakter. Pamiętajcie o tym Państwo, siedząc w namiocie w czasie ulewy nad polskim morzem. Wasze latorośle (nomen omen) lepiej zapamiętają te bierki i cieknący tropik niż drinki z palemką sączone przez Was i nowo poznanego wuja Helmuta, gdzieś przy hotelowym basenie. Na pewno warto się na ten czas zaopatrzyć w butelkę dobrego Chablis, będzie jak Wasz trener personalny w walce z pogodą. Zwycięstwo macie w kieszeni!
Łukasz Kubiak