tekst Magdalena Zabłocka, foto Marcin Pietrusza
Ale od początku. Święty Józef rzemieślnik, kiedy jeszcze nie był świętym, a nawet nie przypuszczał, że będzie święty, był zwykłym cieślą. A proszę, został świętym. I kiedy już tak faktycznie nim został, to też nie przypuszczał, że będzie patronem tak wielu znamienitych zawodów. Niektóre z nich umarły – naturalna kolej rzeczy, ale są i takie, które żyją nie tylko w świadomości społecznej, lecz żyją naprawdę.
Ludzie lubią piękno. Wprawdzie o gustach się nie dyskutuje, różnie je bowiem postrzegają, ale piękno lubią i lubią się nim otaczać. Patrzymy na piękne obrazy, na piękne budynki, patrzymy na sztukę. A czym byłaby sztuka bez ozdób? Bez zdobnictwa? Przecież wyroby złotnicze to jeden z podstawowych artefaktów, jakie są namacalnym dowodem przeszłości, codziennego i niecodziennego życia naszych antenatów.
Stare gwoździe z ogródka
Kiedyś chciałam zostać archeologiem. W wieku mniej więcej 9 lat dorwałam książkę Cerama pt. „Bogowie, groby i uczeni”, potem odkryłam Kosidowskiego, a wraz z nim Heinricha Schliemanna, z którym podróżowałam przez starożytną Troję i znalazłam skarb Agamemnona. Szanowny papa zrujnował jednakże moje marzenia, twierdząc, że starych gwoździ równie dobrze mogę poszukać w ogródku… Zatem poprzestałam na poszukiwaniu książkowym. Schliemann przywiózł do Berlina olśniewającej urody skarby, w tym przecudnej urody złotą biżuterię. Mimo iż nazwał te artefakty „skarbem Priama”, prawdziwa Helena nigdy nie mogła ich nosić, ponieważ pochodziły z okresu starszego, niż wydarzenia opisane w „Iliadzie”. Ale zdjęcia, na których widnieje żona Schliemanna, pokazują prawdziwe piękno tej biżuterii i nie jest ważne, czy Helena je nosiła, czy też nie, każda z nas chciałaby chociaż dotknąć tych kosztowności. Dlatego od czasu do czasu lubię zajrzeć do pracowni Jolanty Jajszczyk, żeby, jak sroka, właśnie sobie popatrzeć na te wszystkie cudeńka, jakie wychodzą spod jej drobnych i zręcznych palców.
Patronem złotników (jubiler to nazwa współczesna) jest św. Eligiusz, rzemieślnik, który oprócz tego, że został świętym, wykonał dla Chlotara II, frankijskiego króla, srebrny tron, bogato zdobiony kamieniami szlachetnymi. Zasłużenie więc został świętym odpowiedzialnym za ten wielce trudny, żmudny i bardzo precyzyjny zawód. Obecnie mało kto chce się podjąć tego wyzwania. Nie chodzi tu tylko o same, dość skomplikowane, przepisy prawne, ale i odpowiedzialność plus talent. Niestety, w tym fachu bez talentu ani rusz. W rzemieślniczym zakładzie jubilerskim nie ma miejsca na niedociągnięcia czy niedoskonałości, tu wszystko widać niemal gołym okiem, mimo że cudeńka wychodzące spod ręki złotnika chwilami bywają malusieńkie. Są i duże, ku chwale Pana czynione. We współpracy Jola Jajszczyk wykonała złotą koronę do obrazu Matki Boskiej w kościele pw. św. Zbawiciela w Warszawie. Ale dla Joli najważniejszy jest Lublin, miasto, które kocha i o które dba. Jest działaczem społecznym, członkiem Stałego Zespołu Roboczego ds. Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich Wojewódzkiej Rady Dialogu Społecznego i przewodniczącym komisji egzaminacyjnej w zawodzie złotnik-jubiler, przy Izbie Rzemiosła i Przedsiębiorczości w Lublinie, chociaż jako światowej sławy fachowiec (nagrody na międzynarodowych konkursach Amberif – Międzynarodowych Targach Bursztynu, Biżuterii i Kamieni Szlachetnych oraz HRD – Światowej Rady Brylantów) mogłaby, jako artystyczny kosmopolita, pracować i tworzyć wszędzie.
Piękne złotniczanki
Jola się śmieje, opowiadając o ostatnich swoich dziełach. Najbardziej podobają mi się żuki, mieniące się milionem barw, jak skarabeusze. Misterna robota. Cieszą oczy. Kiedyś złotnictwo nie ograniczało się do wyrobu kosztowności, dotyczyło także naczyń ze złota lub srebra, ale obecnie raczej mało kto pije ze srebrnych kielichów… Skarabeusz jest „Księżycowym gnojakiem”, za który Jola wraz z Maciejem Walczakiem otrzymali pierwszą nagrodę w konkursie „Złoto i Srebro w Rzemiośle”. To duże wydarzenie, objęte patronatem i organizowane przy współudziale Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Kapituła składa się z członków Ogólnopolskiej Komisji Jubilersko-Złotniczej Związku Rzemiosła Polskiego. Tu ceniony jest profesjonalizm, fachowość w niebagatelnej sztuce złotniczej. Złotnik nie boi się wyzwań, umie swoją sztuką odpowiedzieć na potrzeby. Jola intensywnie działa na rzecz rozwoju organizacji cechowych województwa lubelskiego, jest autorką insygniów dla kilku organizacji, w tym dla cechu we Włodawie i Radzyniu Podlaskim. Wiem, że wkrótce o wykonanie srebrnych łańcuchów zwróci się do niej cech parczewski. Każdy z łańcuchów jest niepowtarzalny, każdy odzwierciedla zasoby, kulturę i historię poszczególnych bractw.
Jola, piękna złotniczka, jest kobietą renesansu. Filigranowa, wiecznie młoda, z pasją oddaje się swojej pracy. Bo kto może się poszczycić wykonywaniem biżuterii dla największych gwiazd muzyki? Można by było się pokusić o stwierdzenie, że piosenka Seala „Kiss From A Rose” została skomponowana specjalnie dla niej, bo Jola specjalnie dla Seala zaprojektowała i stworzyła srebrną bransoletkę. Jako ta właśnie kobieta renesansu Jolanta tworzy różne rzeczy. Jest autorką, wykonawcą i sponsorem nagrody lubelskiego oddziału Związku Artystów Scen Polskich. W tym dziele uzewnętrznia się nie tylko ogromna wiedza, ale i indywidualne traktowanie kolejnego wyzwania. Każdy z nas jest inny, każdy ma odmienne wymagania, więc trzeba niejako wejść, albo nawet zespolić się, z oczekiwaniami tej drugiej strony, nie klienta, tylko indywidualnej istoty. Trzeba zrozumieć potrzeby, poznać gust, poznać po prostu człowieka. Maska tragiczna i komiczna, niby na pierwszy rzut oka dzieło proste, doskonale odzwierciedla rolę teatru, sztuki słowa w życiu ludzkości. A Jola potrafi przekuć słowo w arcydzieło. Ta srebrna plakietka ze złotymi maskami, stylizowana na arkusz pergaminu, to ogromne wyróżnienie dla osób, które na co dzień związane są ze sceną. To docenienie sztuki, to hołd sztuki dla sztuki. Jolę pochłania jednakże nie tylko działalność artystyczna, jest przecież starszym Cechu Metalowego w Lublinie, kontynuatora wielkiego dzieła swoich poprzedników, w tym również cechu złotników lubelskich.
Lubelski cech złotników powstał o wiele wcześniej, niż datowane na 1566 rok statuty, jakie ówcześni rzemieślnicy otrzymali od Zygmunta Augusta, jak większość cechów w Lublinie. W Kozim Grodzie złotnicy cieszyli się szczególnym uprzywilejowaniem, a chociażby ze względu na to, że wyroby naszych rodzimych mistrzów wyróżniały się różnorodnością form i wysokim poziomem artystycznym. Wyrabiano zarówno przedmioty sakralne, jak i arcydzieła dla zwykłych mieszkańców. Powstawały kielichy, patery, lichtarze, cukiernice, biżuteria… Nie bez kozery jedna z lubelskich ulic została nazwana Złotą. Tam, kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu, mieszkała sobie piękna złotniczanka. Dokładnie w domu przy ul. Złotej 4. Cud uroda dziewczyny powodowała, że wokół niej kręciło się wielu adoratorów w różnym wieku. Dziewczyna była oczkiem w głowie swojego ojca rzemieślnika, który dla swojej córki zrobiłby niemal wszystko. A języki w Lublinie chodziły jak wściekłe! Piękna złotniczanka opinii dobrej wśród miejscowych nie miała… Zazdrosny i troskliwy jednocześnie ojciec zamykał ją na noc na klucz, ale zaradna panna nie z takimi rzeczami potrafiła sobie poradzić, toteż adoratorzy wchodzili drzwiami, a wychodzili oknem. Świadkiem wyczynów śmiałej panny był blaszany kogucik z Wieży Trynitarskiej, który do dziś pieje uszczęśliwiony, jak jaki wierny mąż w bramę wejdzie…
Piękna złotniczanka też istnieje. Nie jest wcale podobna do legendarnej poprzedniczki, nie różnią się jedynie urodą. Tą współczesną złotniczanką jest córka Joli Jajszczyk, Nina. W 2015 roku zdobyła pierwszą nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Złotników i Jubilerów „Bursztynowe Rzemiosło” w kategorii juniorzy. Jej „Ptaki Dziwaki” zachwyciły surowych jurorów, nas zachwycają do dziś… Nie dziwi nic, jaka matka, taka córka.
Magia i morale
Samo rzemiosło artystyczne pojawiło się w Lublinie o wiele wcześniej, niż królewski statut z II połowy XVI wieku. Uważa się, że pierwszą pracownię złotniczą otworzył w naszym mieście Bartosz Tasmar, prawdopodobnie z pochodzenia Niemiec. Przyjął on prawo miejskie jeszcze w 1415 roku, a za nim pojawili się kolejni rzemieślnicy, mistrzowie tego fachu. Pod koniec XVI stulecia funkcjonowało już 15 warsztatów. Popyt na usługi rósł nieustannie. Magia jakaś archanielska zadziałała, może przez te freski w Kaplicy Trójcy Świętej, a może dzięki temu, że Lublin, miasto umiłowane Jagiellonów, a szczególnie Jagiełły, mógł poszczycić się wieloma przywilejami, a i dogodnym położeniem też. Dlatego też, dzięki owej magii, o nadanie praw miejskich starali się złotnicy pochodzący z tak egzotycznej Armenii, trochę mniej egzotycznych Czech, Szkocji, Włoch, Holandii. Może i Lublin nie grzeszył wielkością w porównaniu z takimi metropoliami jak Kraków czy Gdańsk, ale w 1648 roku działało tu aż 37 mistrzów sztuki złotniczej.
Cech jako organizacja kierował się zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym surowymi zasadami prawnymi, administracyjnymi, społecznymi i moralnymi. Władze kontuberni nie tylko zarządzały interesami mistrzów, ale i równocześnie dbały o kształcenie uczniów i terminatorów, o reprezentację rzemiosła złotniczego we władzach miasta. Jako jedna z najbardziej liczących się w mieście organizacji, cech złotników posiadał swoją kaplicę w kolegiacie, ulubionej świątyni rzemiosła, czyli kościele pw. św. Michała Archanioła. Obowiązkiem cechu było utrzymywanie jej w należytym porządku, zakup i konserwacja naczyń mszalnych, ornatów, komż, dostarczanie wina mszalnego… Tam właśnie odprawiano msze święte w intencji zmarłych braci i sióstr, jak i nabożeństwa przypisane innym świętom. Do dziś lubelscy rzemieślnicy uczestniczą w uroczystościach Bożego Ciała i Wielkiego Piątku w strojach paradnych, jak to drzewiej bywało. Wśród członków bractwa nie mogło być osób nieuczciwych albo wątpliwej konduity, a już broń Panie Boże! – z nieprawego łoża pochodzących. Te standardy, wzmożone jeszcze kontrolą jakości wyrobów, obowiązywały wszystkich rzemieślników, którzy mieli obowiązek przynależeć do cechu.
Dziś jest inaczej
Trochę jednakże się w tym względzie zmieniło. Po pierwsze, przemiany 1989 roku zniosły obowiązkowość zrzeszania się, zasady moralnego uniwersum średniowiecza straciły na znaczeniu. Wcale to mimo to nie oznacza, że rzemiosło nie pilnuje zasad fachowej, porządnej roboty, gdyż samo to słowo narzuca wysokie standardy. Kiedyś, przed wojną, kandydat na czeladnika zdawał egzamin z geografii, historii Polski, ustroju państwa i ustroju cechowego, literatury, nauk o miarach i wagach, kalkulacji – prowadzenia ksiąg, higieny, prowadzenia się czeladniczego i ubezpieczeń społecznych. Kandydat na złotniczego czeladnika musiał nadto wiedzieć, gdzie wydobywa się diamenty, jak wygląda brylant czy rozeta, które kamienie są krzemieniami, nie mówiąc już o historii i zastosowaniu czy pochodzeniu poszczególnych kruszców lub kamieni szlachetnych i półszlachetnych.
A dziś? Dziś, jak mówi Jola, dziś jest inaczej. Nie wymaga się podczas egzaminów wiedzy na temat literatury, geografii, co nie oznacza, że by się nie przydała, wręcz przeciwnie. Tylko czasy się zmieniają i młodzież, uczniowie w rzemiośle, nie wiedzą, jak wielki bagaż wielu stuleci działania swoich poprzedników na sobie dźwigają. Mało kto chce udźwignąć ten ciężar w złotnictwie. Wszyscy, co jest bardzo niesprawiedliwe, myślą, że jubilerem może zostać każdy, a potem spać na pieniądzach. Nie zdają sobie sprawy z odpowiedzialności za kruszec, z komplikujących codzienne funkcjonowanie przepisów, z tego, że bez talentu, to ty, brachu, w tym fachu nie pojedziesz.
W pracowni i uroczym saloniku Joli można zobaczyć wiele pięknych rzeczy. Tylko piękno wymaga poświęceń: wielogodzinnej pracy w jednej pozycji, skupienia, wysilania wzroku. Ręka drętwieje, może i wzrok już nie ten, ale Jolanta Jajszczyk, starszy Cechu Metalowego w Lublinie, jest wciąż pełna życia i optymizmu, jest żywym dowodem swojego talentu. Jest artystą. Jest przecież rzemieślnikiem.