Pewnego pięknego wiosennego dnia zadzwoniła moja spanikowana rodzicielka, oznajmiając z płaczem, że rąbnęła ze sklepu deskę do krojenia. Zamarłam. Krystalicznie uczciwa matuś dopuściła się kradzieży?! Toż każdy by poznał, że coś kombinuje, ba!, sama by się przyznała przy kasie, że oto właśnie próbuje dokonać haniebnego czynu, bijąc się przy tym w piersi. Mamusia uważała, że jest skazana na najgorsze kazamaty, długoletni wyrok, stygmatyzację i wiecznie potępienie. Okazało się, że gwizdnęła deskę zupełnie przez przypadek, nie zauważyła rzeczonej opartej o bok koszyka, kiedy wykładała zakupy na taśmę. Na nic zdały się moje prośby i tłumaczenia, żeby deskę po prostu oddała i przeprosiła, matuś przerażona twierdziła, że na drzwiach przybytku na pewno już wisi jej zdjęcie jako osoby poszukiwanej, więc chyżo pobiegła do św. Pawła, gdzie pokutowała dłuższą chwilę, dając do puszki naprawdę sowity datek ku odkupieniu win. Deska kosztowała 12 zł. Matuś brzemię dźwiga do dziś, wstydząc się okrutnie. Drugą tak uczciwą, zacną i dobroduszną osobą, jaką znam, jest Jerzy Kobiałka. Nasz Jurek z Cechu Rzemiosł Różnych w Puławach, Członek Zarządu Izby. Mistrz. Rzemiecha.
Kiedy w mroku zegar tyka, dziwne rzeczy dzieją się…
Kazimierski rynek jest jednym z najbardziej urokliwych miejsc na świecie, mało kto wyjeżdża stamtąd, nie ulegając czarowi renesansowych kamieniczek i specyficznej atmosferze, której nie pokonały dotąd nawet hordy turystów, acz coraz bardziej ginie ona w zgiełku, przaśności i tandecie. Ale nie zawsze tak było. Od kamienic Przybyłów, na Czerniawy i Kwaskową Górę, wiedzie ulica Browarna. Obok mieszkał i pracował pewien zegarmistrz, nadając rytm czasowi.
– Mój rodzinny dom jest przy rynku, tam się wychowałem, tam ojciec miał swój zakład.
Tik-tak, tik-tak, mówił czas, bim-bam, bim-bam, wybijał takt. U Jurka na ścianie wisi ojcowy dyplom mistrzowski, wydany przez Izbę w 1969 roku. Edward Kobiałka, rocznik 1920, był człowiekiem zasad, ale zupełnie niedbającym o ekonomię, postrzeganą przez pryzmat zysku. Tak nakazywał etos, tak nakazywało sumienie. Jurek wcale nie jest inny, przejął ojcową koncepcję świata i konsekwentnie ją realizuje, chociaż czasy ani sumienności, ani szlachetności nie sprzyjają.
– Nie chciałem być zegarmistrzem. Za czysto, za cicho, a ja lubię się ubrudzić.
Jak Jurek został strażakiem
Zegary monotonnie i uporczywie odmierzały czas. Cyk, cyk, cyk… Tik, tik, tik, tyk, tyk, tyk… Cyk, cyk, cyk, tik, tik, tik… Ale o pełnej godzinie pracownia na chwilę wyrywała się z letargu, tonąc w miriadach dźwięków. Bim! Bam! Ku-ku! Bim! Bam! Furkotały kukułki, wahadła trzaskały hołubce, stuk-stuk! Łup-łup! Łomotały drzwiczki, iskry szły! Ku-ku, ku-ku! Bim! Bam! Ożywał teatr, grały kuranty, wszystko wokół tańczyło i śpiewało, ciesząc się z kolejnej upływającej godziny, dookoła gamy, allegro i wibrato. Ku-ku, ku-ku… Bim, bam. Orkiestra, stać! Cisza.
To było jednak za mało. Jurek był ciekawy świata, a wówczas świat to jeszcze był Kazimierz, podwórko, pracownia ojca, znane kąty i wąwozy, rynek, kamienice. Seraficki mikrokosmos dzieciństwa. Za ciasna ta przestrzeń, za mała. Niedaleko mieściła się straż pożarna, tam było ciekawiej, głośniej, dynamiczniej. Jurek postanowił, że zostanie strażakiem. Bo może, tak myślał sobie, to będzie ten ruch, to będzie ten huk, to będzie ten brud! I był. W zawodowej straży pożarnej Jurek wytrwał dwa lata.
– Potem, jak mnie wyszkolili, to im uciekłem.
Dobra krew nie może kłamać
– Kupiłem ten kawałek ziemi za pieniądze, które zarobiłem po świecie. Byłem tu i tam, do domu wróciłem prosto z Frankfurtu.
Swoją działalność Jerzy Kobiałka założył w 1987 roku, zaczynał od garażu. Klientów przybywało, bo jego rzetelność i uczciwość, dobra robota, przyciągały. Klient patrzy też, żeby było nie tylko dobrze, ale i tanio, więc jakoś się to kręci, jakoś trwa, mimo że czasy nastały teraz parszywe. Ludzie mówią, że Jurek Kobiałka zawsze robi robotę jak najlepiej, ma ją we krwi, a ona pulsuje mu w żyłach, napędza, nakręca. Nadaje rytm i sens. Tik-tak. Cyk-cyk.
Zakład blacharski i lakierniczy, mechanika pojazdowa, wydawałoby się, to rzecz tak odległa od zegarmistrzowskiej pracowni. Pozory. Zwiedzam zakład, który coraz bardziej mnie zaskakuje. Jak to, waga do lakierów? Jak to, światła jak te jupitery? A po co to? A na co to? A do czego to służy? Nadaję jak lokalna rozgłośnia radiowa, bo wszystko to dla mnie takie ciekawe i nowe. Jurek ze stoickim spokojem odpowiada i opowiada. Bajka. Waga jest misterna. Kto by pomyślał, że tak rezolutna, że odważa nawet ciężar papieru? Lakiery! O, kolory umiem rozpoznać, nawet większość nazwać, ale ta feeria barw jest urzekająca. Cała ściana we wzorach z pojemników i pojemniczków, na nich milion oznaczeń, pogubiłam się. Idziemy dalej.
Komora lakiernicza. O raju! Marcin, ucieszony, biega obok z aparatem, twierdzi, że światło jest fantastyczne, a Jurek tłumaczy mi, jak ta skomplikowana maszyneria działa. Kluczem jest obieg powietrza, tylko zasady cyrkulacji jakoś są mi obce. Efekt, ten jest urzekający! Samochód lśni, pokryty równiusieńką warstwą lakieru, nie widać, gdzie i co było robione. Fachowa robota!
– Dziadek ze strony mojej mamy był zdunem. Zginął w Oświęcimiu. Niemcy go aresztowali, jak szedł na robotę.
To był straszny moment dla Kazimierza, „Krwawa Środa”. W nocy z 17 na 18 listopada 1942 roku Niemcy dokonali aktu pacyfikacji. Niektórych aresztowanych rozstrzelali od razu, innych wywieźli do obozów koncentracyjnych. Dziadek Jurka nie przeżył.
Łańcuchy? Dużo tych łańcuchów, a po co? Okazuje się, co zresztą zaraz Jurek demonstruje, że łańcuchy służą do odginania uszkodzonych blach. Nie wiedziałam. Są łańcuchy, są jakieś inne ustrojstwa, których nie umiem nazwać, marny byłyby ze mnie blacharz, a i siły trzeba w to włożyć trochę. Najważniejsza jednak jest głowa. Na wysięgniku, pod sufitem, jest zawieszony samochód. Bez obaw wsadzam łepetynę pod spód, wreszcie mogę zobaczyć, jak te bebechy wyglądają od środka, jak to wszystko działa i jeździ. Drobiazgowa robota, jak u zegarmistrza, tylko bardziej brudna i hałaśliwa. Tik-tak, tyk-tyk, łup-łup. Stuk, stuk!
Sacrum
– Uczniów miałem chyba ze dwudziestu, o, tu są ich świadectwa, dyplomy. Remik ma teraz swój własny warsztat w górach.
Pan Wojtek twierdzi, że tych uczniów to grubo ponad dwudziestu było. Pan Wojtek jest czeladnikiem w mechanice. Pan Kamil w blacharce. Drugi pan Wojtek też. Jest jeszcze Adam, Tomasz, Daniel i Michał. Dobre chłopaki, się wie. Patrzą w Jurka jak w obraz, urzeczeni, bo Jurek się zna, on wie, zaraz nada rytm, zaraz nada takt, tik-tak. Jak zegarmistrz nakręca ten mechanizm, trybiki chwytają w lot, zębatki ruszają, najpierw mozolnie, powoli, tyk-tyk, szur-szur, coraz sprawniej, coraz lepiej, wiatr w żagle, płyniemy!
– Najgorsze są procedury, papierologia, formalności, to zabiera czas, komplikuje wszystko.
Komplikuje, bo u Jurka liczy się przede wszystkim robota. Traktuje ją jak świętość, z szacunkiem. Według Jurka ta robota to jego inicjały, podpis i autoportret. Zawsze widział siebie w warsztacie, praca daje mu satysfakcję. Kiedyś myślał, że pieniądze za tę pracę będą z automatu, że jak coś się robi, to masz, człowieku, i zysk. Życie zweryfikowało tę młodzieńczą naiwność, ale wcale nie zmieniło Jurkowego podejścia do roboty. Strażakiem znowu jest, tyle że w OSP.
Jurek jest nie tylko strażakiem, jest też strażnikiem. Rzemieślnicze życie miało i ma swój stały harmonogram. Nawet w czasach pandemii, w końcu rzemiosło niejedną pandemię i niejedną wojnę, niejeden pogrom i kryzys przetrwało. Rzemiosło to constans, opoka, ale żeby mogło trwać, ktoś musi stać na straży. Dbać i hołubić, pielęgnować, łącząc tradycję i nowoczesność. Jurek jest jedną z takich osób. Z dumą, co roku, staje do pocztu sztandarowego, wyprostowany, poważny, na straży zasad i ideałów.
Rzemieślniczy parol
Nigdy wcześniej nie zwiedzałam kazimierskich wąwozów samochodem. I to jakim! Ubłocony po sam dach jeep żwawo pokonuje wądoły, błoto, wioząc nas w zaklęte dotąd rewiry. Wydawało mi się, że znam Kazimierz i okolice. Nic bardziej mylnego. Jurek odkrywa przed nami nieznany dotąd świat, ze swadą opowiadając o historii miejsc, które mijamy, wymieniając na jednym oddechu nazwy poszczególnych wąwozów. Aż kręci się w głowie. Tu był stary trakt, tu ksiądz przed wojną połączył dwa cmentarze, tu jest ostatnia droga. Szkoda, że nie kwitną jeszcze przylaszczki, utonęlibyśmy w tych fioletowo-niebieskich kobiercach. Chociaż dopiero przedwiośnie, zimno, wiatrzysko wyje i dmie, jest pięknie. Spokojnie, cicho. Tik-tak, upływa nienachalnie czas, pory roku się zmieniają. Ten odwieczny rytm i sens jest na wyciągnięcie ręki. Tik-tak.
Siedzimy i rozmawiamy o tym i owym. Nagle Jurek podnosi się z krzesła:
– Madzia, ja ci coś obiecałem.
Wyciąga akordeon, siada. Gra. „Walc Barbary” z „Nocy i dni”. Jurek pamiętał, nie zapomniał, słowo to słowo, a słowa się dotrzymuje. Taki rzemieślniczy parol. Kot sobie poszedł, nie chciał siedzieć z nami. Koty mają swoją kocią naturę i koci rytm. Tik-tak, czas biegnie nieubłaganie. Musimy wracać.
tekst Magdalena Zabłocka – Dyrektor ds. programowych Izby Rzemiosła i Przedsiębiorczości w Lublinie
foto Marcin Pietrusza