Tekst Grażyna Stankiewicz
Snem, który prześladował mnie jeszcze przez wiele lat mojego dorosłego życia, byli goniący mnie esesmani. W długich czarnych płaszczach, klasyczni Aryjczycy z niebieskimi oczyma, bronią w dłoni, niebywale sprawni, groźnie wyglądający i krzyczący perfekcyjnym niemieckim. Uciekałam ze świadomością, że już tracę siły, gdy nagle wyrastała przede mną ściana. I kiedy zdałam sobie sprawę, że nikt mnie nie uratuje, a oni byli już blisko mnie, paraliżował mnie strach i świadomość mojego beznadziejnego położenia. I nagle, ni stąd, ni zowąd, budziłam się, pocieszając się jednocześnie, że jeszcze i tym razem mi się udało. Film wyświetlał się w mojej głowie z pełną wizją i dźwiękiem nawet kilka razy w tygodniu. I tak od dziecka, a na pewno od kiedy pamiętam.
Opowieści o okupacjach niemieckiej i sowieckiej w moim domu rodzinnym były na porządku dziennym. Niemal podczas każdego spotkania świątecznego czy niedzielnego obiadu z udziałem moich rodziców, dziadków, cioć i wujków dyskutowano o okrucieństwie hitlerowców i sowietów, sowietów i hitlerowców, o podpatrywaniu przez dziurkę w zasłonie prowadzonych na rozstrzelanie, o Pierwszej Komunii Świętej podczas nalotu bombowego, zupie z kotła podbieranej niemieckim żołnierzom do puszek na rączkach z drutu, zaszlachtowanej przez czerwonoarmistów siedmioosobowej rodzinie mieszkającej na końcu ulicy, o niemieckim lekarzu, który podczas bombardowania wyciął na żywca woreczek robaczkowy mojej Mamie (co zresztą uratowało jej życie), o nerwicy, której nabawił się jej najmłodszy brat ze stresu od tych samych bomb, o staniu pod karabinami, liście rzeczy do spakowania przed wywózką na Syberię, zaszywaniu złotych świnek w poły ubrania, wielkanocnych biedatortach pieczonych przez moją Babcię z marchwi i ziemniaków, partyzantach, zrzutach z samolotów, o tym, jak Babcia zrobiła dziką awanturę niemieckim żandarmom, dzięki czemu wyciągnęła Dziadka z aresztu, nieodłącznym strachu dziś, jutro i do nie wiadomo kiedy, i smaku amerykańskiej czekolady znalezionej w lesie. Opowieści, które siłą rzeczy zamieszkały w moim dzieciństwie i które na zawsze zostały w mojej głowie.
Wojna jest wojną i nie ma znaczenia, czy jest domowa, czy międzynarodowa. Przemoc, ból, strach i mordowanie ludzi w imię czyichś ideałów zawsze są tym samym. Wojna ‒ jedna z ponadczasowych zabawek psychopatów uważających się za zbawicieli świata, z nieodłącznym wybujałym ego i kompleksami. A nam – domatorom i pacyfistom ‒ siłą rzeczy przychodzi uczestniczyć w tym show, które póki co bezpiecznie oglądamy, siedząc wygodnie przed telewizorem, popijając wieczorne piwo i współczując innym, że to straszne, co TAM teraz się dzieje. Myśląc o wydarzeniach grudnia 70., kiedy moja Mama mówiła: patrz i zapamiętaj, w chwili kiedy czołgi otaczały hotel Monopol w Gdańsku, do którego „przypadkowo” zaszłyśmy na obiad, a z helikopterów były zrzucane gazy łzawiące; mając w pamięci wydarzenia stanu wojennego, kiedy nastolatkowie, zamiast siedzieć w szkole na lekcjach, siedzieli w aresztach albo odbywali kilkuletnie wyroki w zakładach karnych; wspominając pobyt w Sarajewie chwilę przed wybuchem konfliktu na Bałkanach, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że budowana przez nas misternie codzienność jest złudzeniem. W Sarajewie piłam kawę w centrum nowoczesnego miasta, obserwując roześmianych, fajnych młodych ludzi, fotografowałam zabytki, oglądałam w księgarni albumy poświęcone sztuce, wymieniałam uprzejmości z właścicielką restauracji i znowu piłam kawę. A potem poszłam na targ kupić owoce na drogę. Ktoś sprezentował mi gruszkę. Może był Serbem, Chorwatem, a może pochodził z Bośni. Jakie to miało znaczenie? I pomyślałam sobie wtedy, jak mi tutaj dobrze. Piękne późnojesienne słońce, otwarci, przesympatyczni ludzie ‒ nigdzie stąd nie jadę. A za chwilę tego świata już nie było.
PS. Przegonienie SS było łatwiejsze niż mogłoby się wydawać. Znajoma psycholog poradziła mi, aby się zatrzymać, popatrzeć oprawcom prosto w twarz i zapytać, o co im tak naprawdę chodzi. Pomogło! Ostatni atak SS miał miejsce w połowie 1992 roku, w 47 lat po zakończeniu wojny.