Leszek Kowalczyk od kilkunastu lat prowadzi na lubelskich Czubach stoisko z warzywami i owocami. Przez ostatnie tygodnie nie zauważył większego zainteresowania kupowaniem jabłek, jakby rosyjskie embargo nie dotyczyło jego straganu. Jest tak jak co roku o tej porze. Jedynie śliwka węgierka lepiej się sprzedaje, bo obrodziła w tym roku wyjątkowo i cena 2.50 za kilogram w sprzedaży detalicznej jest dwukrotnie mniejsza niż w poprzednich latach. W całym łańcuchu zależności po Leszku Kowalczyku zostaje już tylko klient. Ale to, co dzieje się od chwili posadzenia drzewa w sadzie do oddania owoców do hurtu, może spowodować, że za rok o tej porze może nie być ani jabłek, ani śliwek, a sadownicy wyrwą sobie z głowy wszystkie włosy.
Od 1 sierpnia obowiązuje czasowe ograniczenie wwozu do Rosji z Polski owoców i warzyw, o czym poinformowała Federalna Służba Nadzoru Weterynaryjnego i Fitosanitarnego Federacji Rosyjskiej (Rossielchoznadzor). Zakaz dotyczy oprócz świeżych jabłek, także wiśni, gruszek, czereśni, śliwek, nektarynek i wszystkich odmian kapusty (w tym białej, czerwonej, pekińskiej, brukselki, brokuł) i kalafiorów. To, co Polska wysyła do Rosji, to około 7 proc. sprzedawanej przez nas za granicę żywności. Wprawdzie nasza gospodarka nie załamie się od tego, ale w oczekiwaniu na unijne rekompensaty może to zrujnować branżę sadowniczą. Bo do tej pory aż 70 proc. wywożonych za granicę jabłek trafiało właśnie do Rosji. Problem jest z nadmiarem owoców, których nie można sprzedać w takich ilościach pomimo niskich cen. To, co obecnie stanowi problem, to śliwka, jabłko i gruszka, a także z warzyw pomidory i papryka. Za procentami stoją konkretne liczby. Tylko w ubiegłym sezonie, według oficjalnych danych, Polska wyeksportowała do Rosji około 800 tys. ton jabłek, a łącznie z reeksportem z innych krajów mogło to być około 1 mln 200 tys. ton. Z czego w tym roku sprzedaliśmy 500 tys. ton owoców i warzyw na rynek rosyjski, a jabłka stanowią 80–90 proc. całości o wartości ponad 100 mln euro. A w planach było wyeksportowanie jeszcze 700 tysięcy do miliona ton. I to właśnie ta nadwyżka zaczyna zalegać w sadach i magazynach. Biorąc pod uwagę, że obecny rok przyniósł urodzaj również w innych krajach UE, mamy więc do czynienia z kolejnym milionem ton nadwyżki. Razem daje to 2 miliony ton jabłek do zagospodarowania. Część z nich trzeba wycofać z rynku. Można poprzez tzw. Biodegradację, czyli niezbieranie, albo tzw. zielony zbiór niedojrzałych owoców, które od razu się niszczy. Można też charytatywnie wesprzeć banki żywności i domy społeczne, których nie stać za zakup owoców wysokiej jakości. Trzeba też uważać, aby sobie samemu nie zrobić konkurencji na rynku, czyli za darmo nie dostarczyć owoców potencjalnej grupie nabywców.
Były pomysły na wyeksportowanie jabłek do Rosji okrężną drogą przez Białoruś. Ale dziś już wiadomo, że nie do końca jest to realne. Podczas spotkania Władimira Putina z członkami Unii Celnej, do której należą Rosja, Białoruś i Kazachstan, prezydent Rosji demonstracyjnie pokazał karton z etykietą poświadczającą produkt białoruski, pod którym było napisane, że jest to produkt polski. Białoruś nie zaryzykuje wpływów z eksportu własnych produktów,głównie nabiału, do Rosji wartych 5 miliardów euro tylko po to, żeby zarobić kilkaset tysięcy euro na reeksporcie towaru z Polski. Na spotkaniu Unii Celnej padło także stwierdzenie ze strony rosyjskiej, że o ile niemożliwy jest wpływ świeżych owoców i warzyw na rynek rosyjski z UE, o tyle kraje stowarzyszone w Unii Celnej mogą je importować w formie przetworzonej jako przetwory białoruskie czy kazachskie.Ale o ile warzywa wystarczy pokroić, zblanszować lub zrobić przetwory, o tyle z jabłkami sprawa jest trudniejsza. Można je np. wysuszyć, ale ile można zjeść suszonych jabłek albo wypić kompotu z suszu? Są to ilości, które nie są w stanie zagospodarować nadwyżki, która jest na rynku. A co w sytuacji, w której przetransponowane na Białoruś w kartonach jabłka zostają tam przepakowane do jednokilogramowych woreczków? Pytanie o to, czy w ten sposób dokonało się już przetworzenie, czy jeszcze nie, bo w procedurach UE tak przepakowane niektóre produkty należą już do przetworzonych.
Dopłaty i nowe rynki zbytu
– To nieprawda, że w kwestii pozyskiwania nowych rynków nic do tej pory nie zrobiliśmy – przekonuje Tomasz Solis, sadownik z Mikołajówki koło Urzędowa, wiceprezes Związku Sadowników RP. – W Rosji i na Ukrainie przeprowadziliśmy akcję reklamowania owoców unijnych pod hasłem „Owoce każdego dnia”, co na ten czas przyniosło wymierne efekty. W akcję zaangażowali się sadownicy, Związek Grup i Organizacji Producentów Owoców iWarzyw oraz Towarzystwo Rozwoju Sadów Karłowych. Kampania finansowana była ze środków europejskich, dotyczyła walorów zdrowotnych i jakościowych owoców.
Obecnie niewielka część polskich jabłek jest wysyłana m.in. do Macedonii, Kazachstanu, Rumunii, Bułgarii, Chorwacji, Czech i Słowacji, nieco więcej na Białoruś i do Serbii. Związek Sadowników RP w porozumieniu z ministerstwem rolnictwa planuje sprzedaż jabłek w krajach Zatoki Perskiej, Chinach, Japonii, Korei i Indii. Ale też na żaden nowy rynek nie wchodzi się z nowym produktem w ciągu miesiąca, pół roku, a nawet roku. Proces odbywa się latami, a w przypadku branży żywnościowej jest to zależne chociażby od środków ochrony roślin, które w każdym kraju są różne, czy gustów konsumentów – trafienia w smak, kolorystykę, kształt, sposób pakowania. Jeszcze inną kwestią jest transport, ustalenie norm celnych, odbiór sanitarny itd., co wymaga nawet kilkuletniego nakładu czasu. Ponadto owoce są produktem szybko psującym się, wymagają odpowiednich warunków przygotowania i transportu i muszą mieć w miarę krótki termin dystrybucji.
Tymczasem trwają przygotowania do udzielenia pomocy finansowej z UE sadownikom, którzy zdecydują się na wycofanie owoców z rynku. Pośrednictwo w rekompensatach oraz nadzorowanie całego procesu wzięła na siebie Agencja Rynku Rolnego. Obecnie trwa zbieranie deklaracji od sadowników, a im ich więcej, tym większe będą na to pieniądze. W kolejnym etapie trzeba będzie składać wnioski i dopiero wówczas będzie znana wysokość rekompensaty. Planowane jest 24 groszy za kilogram na biodegradowanie. Biorąc pod uwagę, że koszt produkcji jabłek w sadzie to około 80 gr za kilogram, to nie jest to w żaden sposób opłacalne. W sadzie towarowym trzon produkcji stanowi jabłko deserowe. Niewielki ich procent stanowią jabłka przemysłowe – uszkodzone mechanicznie np. podczas zbioru. W Polsce nie ma klasycznych sadów przemysłowych, co wynika ze zbyt dużego ryzyka wahania cen oraz braku umów kontraktacyjnych z przetwórcami. Głównie są to sady przydomowe, w których ceny za jabłka, które trafiają do przetwórstwa, wahają się od 7 groszy do złotówki za kilogram zależnie od koniunktury i wielkości produkcji w danym roku. Żeby zrekompensować nakłady i pozwolić przeżyć sadownikom do następnego sezonu, jabłka powinny osiągnąć cenę powyżej złotówki A cena 30 gr za kilogram wycofanych jabłek nie pokrywa nawet kosztów produkcji. I tak koło się zamyka.
Drugą grupą producentów związanych z rynkiem owocowo-warzywnym są producenci koncentratów, których w Polsce przerabia się około 2 miliony ton na koncentrat (to, co zostaje z jabłka po wyciśnięciu soku i odparowaniu z niego wody ).Taki koncentrat można magazynować i przechowywać przez kilka lat. Ale to z kolei doprowadza do nadwyżki. I tu znów jest czas na myślenie globalne, bo musi być zachowana równowaga na światowym rynku pomiędzy koncentratem jabłkowym i pomarańczowym, którego największym producentem jest USA. Jak widać, nadwyżki polskiego koncentratu z jabłek oddziałują nie tylko na rynek UE. Zburzenie tej równowagi doprowadzi do zdestabilizowania rynku na najbliższe 3, może 5 lat. Jeśli brak równowagi zachwiałby rynkiem truskawek, to mówi się trudno. Rolnik bierze traktor, zapina pług i może zaorać pole truskawek. Może je posadzić w następnym roku albo nie. Podobnie sytuacja ma się z warzywami. Jednego roku zostanie posadzona kapusta, drugiego kalafior. Ale co zrobić z drzewami owocowymi?
Do tej pory Polska złożyła zapotrzebowanie na kwotę 176 mln euro rekompensaty w ramach wycofania. Póki co w sierpniu Komisja Europejska zdecydowała o uruchomieniu 125 mln euro na pomoc dla sektora łatwo psujących się owoców i warzyw dla wszystkich producentów w ramach UE. W odpowiedzi na wprowadzone przez Rosję embargo rozważasię również przeznaczenie jakiejś kwoty na promocję produktów rolnych w UE.
Od drzewka do sadu
Zaraz po Chinach i USA jesteśmy największym producentem jabłek deserowych na świecie ich największym eksporterem. Jesteśmy też pierwsi w eksporcie koncentratu jabłkowego. Natomiast Lubelszczyzna jest drugim, po warecko-grójeckim, jabłkowym rejonem w Polsce. Oprócz tego znajdują się tu plantacje owoców miękkich – truskawki, maliny, wiśni i agrestu. Gros owoców stąd trafiało na Białoruś i Ukrainę. Ale tu pojawia się kolejny problem, bo przez najbliższy rok nikt na Ukrainie nie będzie myślał o jedzeniu jabłek.
Na Lubelszczyźnie średnia powierzchnia gospodarstwa ogrodniczego wynosi około 8 ha. Inwestycja w nowoczesny sad produkcyjny to konieczność zakupu średnio 2500 tysiąca drzew na hektar. Jedno drzewo kosztuje 15–20 zł. Do tego zakup podpór (30 tys. zł), instalacje nawadniające (około 30 tys. zł), siatki przeciwgradowe (60 tys. zł). Wychodzi kilkaset tysięcy za hektar, które nijak się mają do 30 gr za kilogram z unijnej rekompensaty. Doliczając amortyzację, okazuje się, że sadownik pracuje na kilkuprocentowej marży. O ile jest stabilna pogoda i równie stabilne zbiory. – Jeśli posadzi pan hektar sadu, który kosztował 100 tysięcy złotych i który przez dwa lata przynosi dochód, a przez kolejne trzy tego dochodu nie przynosi, ale żywotność sadu to 15–20 lat, to go pan wyrwie? – pyta retorycznie Tomasz Solis.
Oprócz ogólnie przyjętej prawdy, że trzeba za coś żyć, to trzeba jeszcze spłacać kredyty, bo banku nie interesuje, czy jest embargo i że był grad. O ile polscy sadownicy mieli hossę w ciągu ostatnich lat, to teraz są przygotowani na bessę, która może doprowadzić do upadku sadownictwa w ciągu najbliższych 3–4 lat. Bez rozsądnej polityki rolnej wydaje się to mocno prawdopodobne. Sadownicy zgodnie chwalą starania ministra rolnictwa Marka Sawickiegoza zaangażowanie, spójną wizję i konsultacje. Podkreślają, że w Polsce aż 80% przemysłu przetwórczego to kapitał globalny. Problem w tym, że jeśli prowadzi się biznes na całym świecie, a jeden z rynków upada, to inwestuje się w tych rynkach, które dobrze rokują. Inaczej byłoby, gdyby firmą przetwarzającą surowiec byli Polacy. Dlatego trzeba bronić tego rynku, bo inaczej skończy się biznes.
Związek Sadowników RP zrzesza około 4,5 tysiąca sadowników, z czego 20% pochodzi z Lubelszczyzny. Postanowili nie tworzyć własnego związku, tylko zewrzeć szyki z tymi, którzy już pewne szlaki przetarli, aby mieć większą moc oddziaływania. Walczą też o interesy producentów pomidorów, papryki i innych warzyw. Walczą o jednolitą koncepcję, która będzie realizowana przez kolejne rządy bez względu na to, kto zasiada we władzach i z jakiej jest opcji politycznej. Chodzi o ludzi, wspólny interes i rozsądek.
Edukowanie jabłkiem
W Polsce na statystycznego Polaka (czyli nawet na niemowlaka) przypada 8 kg jabłek. W rzeczywistości zjadamy ich około 4 kg w ciągu roku. Żeby to zmienić, trzeba zacząć edukować społeczeństwo. Chile, które słynie z upraw borówki amerykańskiej, po to aby konsumenci zaczęli spożywać więcej produkowanych w kraju owoców, przeprowadzili kampanię edukacyjno-informacyjną,między innymi w USA, zaplanowaną na kilka lat. Kampania okazała się tak skuteczna, że aby obecnie zaspokoić zapotrzebowanie rynku, Chilijczycy sprowadzają borówkę amerykańską m.in. z Roztocza. Jak im się ta volta udała? Odwołali się do wartości odżywczych i smakowych, zmniejszenia wzrostu zachorowalności oraz lokalnego pochodzenia.
Ale edukować można też inaczej. W Austrii lub we Włoszech przeciętny sadownik, niezależnie od wielkości uprawianego areału, ma swój stragan czy sklepik, w których wystawia na sprzedaż świeże owoce, przetwory, a nawet własnoręcznie wyprodukowanego sznapsa, nalewki albo wino. W Polsce do tego potrzebne byłyby zezwolenia, licencje, a drobny biznes zjadłyby podatki. Czyli po prostu nie opłaca się inie wolno. Z kolei na terenie Niemiec popularne są grupowe lub indywidualne wycieczki, które wchodzą na pole, aby samemu sobie narwać truskawek i płacą za tę przyjemność cenę detaliczną. Dlaczego? Bo klient sam zerwał owoce, w dodatku te, które chciał, i przy okazji jeszcze zjadł tyle, na ile miał ochotę. Jeszcze inną kwestią jest świadomość. W polskich marketach półki uginają się od napojów, z których duża część ma 10–15% wkładu naturalnego, a reszta składników to chemia i woda. A dlaczego nie mielibyśmy pić pełnowartościowych soków? Ale to wymaga wiedzy na temat tego, co zdrowe, umiejętności świadomego kupowania i utożsamiania się z produktem pochodzącym z kraju lub regionu, w którym się mieszka.
Jednak koncepcje edukacyjne tu i teraz niewiele wniosą ani w kwestii rosyjskiego embarga, ani rozwiązania problemu kilkuset tysięcy ton nadwyżek. – Mówiąc parlamentarnie, właśnie stanęliśmy pod ścianą i nie bardzo wiadomo co dalej – konkluduje Tomasz Solis.
Tekst i foto Marek Podsiadło