Kiedy w 1863 roku Édouard Manet pokazał na wystawie Salon Odrzuconych swój obraz zatytułowany „Śniadanie na trawie”, zapewne nie spodziewał się, że jego płótno z szybkością światła stanie się skandalem obyczajowym ówczesnego Paryża. Obraz przedstawiał nagą kobietę w towarzystwie ubranych mężczyzn piknikujących wspólnie właśnie na trawie. To nie były pierwsze kobiety w historii sztuki, które weszły w bliski kontakt z zielonym podłożem, ale pierwsze, które zafascynowały mnie faktem świadomego i publicznego piknikowania.
Kiedy jako dziecko podczas wakacji podróżowałam z moim ojcem raz w roku na trasie Gdańsk – Göteborg, ze zdumieniem odkryłam, że w tym wyzwolonym obyczajowo kraju wprawdzie modelki nie lunchują nago na trawnikach, za to w porze obiadu w samym centrum miasta zalegają na leżakach elegancko ubrani pracownicy z pobliskich biurowców. Kobiety w znakomitych garsonkach z wiktuałami w papierowych torebkach i napojami w przenośnych kubkach obowiązkowo zrzucały pantofle, by zanurzyć gołe stopy w przyjemnym chłodzie murawy. To była połowa lat siedemdziesiątych i w Polsce trudno było trafić na podobne sytuacje z wyjątkiem pewnego zdarzenia z okresu stanu wojennego, kiedy wracając o świcie z nudnego przyjęcia, zaopatrzeni w interesujące towarzystwo i półmiski z małym co nieco, postanowiliśmy dokonać konsumpcji na trawniku rozdzielającym Aleję Czołgistów w Gdyni. Natychmiast interweniował patrol Milicji Obywatelskiej,choć nie pojawił się tam nawet gram alkoholu. Zostaliśmy spisani, po czym w obecności zakłopotanych funkcjonariuszy sfinalizowaliśmy konsumpcję pyszności na świeżym powietrzu poza miejscem do tego wyznaczonym. Milicjanci długo zachodzili w głowę, dlaczego jemy na półmisku z rodowej porcelany, nie dość, że w TAKIM miejscu, to jeszcze nad ranem.
Patrząc na to zdarzenie z perspektywy czasu, trzeba przyznać, że zachodnia Europa, niemal jak długa i szeroka, piknikuje nie tylko z dużą radością, ale i w dowolnych godzinach – w Bonn na trawnikach uniwersyteckich, w Paryżu pod Luwrem i w Ogrodzie Luksemburskim i londyńskim Hyde Parku. Własne koce, wynajmowane leżaki bądź krzesła ogrodowe są standardem. Nikogo też nie dziwi, że na trawie pojawiają się śniadanie i obiad, a zwłaszcza kolacja. Są bagietki, sery, owoce, no i to, co dodaje uroku – obowiązkowe butelki wina. Co zaskakujące – występuje tu duża kultura spożywania oraz dbania o niezaśmiecanie tych miejsc. Wprawdzie Lublin szczyci się terenami zielonymi w centrum miasta, ale raczej trudno sobie takie sytuacje wyobrazić. Jeszcze trudniej jest wyobrazić sobie piknikowanie między klombami np. na skwerze w Parczewie. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby potencjalny użytkownik miejskiego trawnika zechciał sobie uciąć drzemkę lub leżąc na wznak, poobserwować niebo. A szkoda, bo tereny zielone powinny być dla mieszkańców i turystów nie tylko do oglądania i szanowania, ale dla zwykłej radości życia.
W 1865 roku Claude Monet, czołowy przedstawiciel impresjonizmu w malarstwie francuskim, rozpoczął pracę nad własną wersją „Śniadania na trawie”. Z kolei Pablo Picasso zainspirowany obrazem Maneta wykonał 26 obrazów, 140 rysunków i kilka linorytów nawiązujących do twórczości swoich francuskich kolegów malarzy. Jak widać, sztuka może nie tylko inspirować, ale również przekładać się na codzienność. Ale w Lublinie póki co na trawnikach się nie siada, nie jada, nie śpi, nie czyta i nie odpoczywa. Może dlatego, że żaden z tutejszych malarzy nie dał przykładu, a może dlatego, że nie ma „infrastruktury”, tradycji, a może pomysłu. Jak mawiała moja Mama, „moje dywany są dla mnie, a nie ja dla dywanów” – i może też dlatego na tych dywanach tak często bywali goście…Więc może z zielonymi dywanami Lublina jednak warto coś zrobić. Jeszcze przed zimą.